poniedziałek, 12 sierpnia 2013

I don't want your fucking massage!

Wróciłyśmy z Tajlandii. Byłyśmy tam kilka lat temu, ale wówczas wrażenia miałyśmy zgoła inne. Nie podobało nam się. Czułyśmy się, jak chodzące portfele. Będąc w Bangkoku, zewsząd słyszałyśmy przeciągłe „masaaaage, lady, maaaasage…”, co denerwowało do tego stopnia, że rozważałyśmy nawet zakup koszulek dostępnych na każdym rogu z napisem „I don’t want your fucking massage”.
Po kilku dniach wałęsania się po Bangkoku, myśl o zakupie takiej koszulki nie opuszczała

Ciągle nas na coś naciągano, ciągle trzeba było się targować i mieć oczy z tyłu głowy. Gdy pojechałyśmy na południe, nie było wcale milej. Zdarzało się, że autobusy nie zatrzymywały się, a ich kierowcy krzyczeli do nas „Take a taxi”. Zdarzały się też sytuacje, co najmniej dziwne, kiedy czułyśmy się ofiarami nacjonalistycznej nietolerancji czy czegoś w tym rodzaju. Pytając przechodniów o drogę, byłyśmy instruowane, by iść w odwrotnym kierunku niż wskazywał zdrowy rozsądek i mapa. W zwykły dzień tygodnia, wmawiano nam, że pałace, świątynie i inne przybytki godne turystycznej uwagi, są zamknięte ze względu na Buddha Day. Zawsze okazywało się to nieprawdą… Bywało, że będąc pasażerkami pustych minibusów przewożących nas z miasta do miasta, byłyśmy zmuszone siedzieć na siedzeniach na końcu pojazdu, wyznaczonych przez kierowcę. Gdy próbowałyśmy te miejsca zmieniać na nieco wygodniejsze, chcąc nie chcąc, nieco bliższe fotela kierowcy, ten zatrzymywał się, wrzeszcząc łamaną angielszczyzną, że mamy wracać na koniec, bo dalej nie pojedzie. Zastanawiałyśmy się nawet, czy nasze ciała wydają jakiś nieprzyjemny zapach. Pocieszałyśmy się też podczas takich sytuacji nieznajomością tajskiego. Chociaż nie robiło nam się przykro tak często, jak mogłoby… Niejednokrotnie przypominałyśmy sobie wówczas słowa naszej koleżanki, mieszkającej w Chinach i mówiącej językiem lokalsów, że niemal codziennie słyszy pod swoi adresem niewybredne: „biała małpa”. Na koniec pobytu okradziono nas. Okazało się, że bagaże wrzucone do luku bagażowego podczas przejazdu z Phuketu do Bangkoku, zostały wypakowane, przeszukane, pozbawione przedmiotów o jakiejkolwiek wartości i ponownie spakowane. Gdy zgłosiłyśmy straty na policji, usłyszałyśmy na odchodne: „Chociaż wiecie, którymi autobusami już nie jeździć.”

Tym razem kilkunastodniowy wyjazd sprawił, że nasza opinia o Tajlandii całkowicie się zmieniła. Uznałyśmy ją za przyjazny, piękny, czysty kraj, otwarty na nowoczesne, designerskie rozwiązania, w którym króluje przepyszna kuchnia. Nagle definicja Tajlandii jako „krainy uśmiechu”, którą dotąd poddawałyśmy w wątpliwość, zyskała nową jakość. Po raz kolejny też uświadomiłyśmy sobie, jak wiele zależy, od tzw. punktu siedzenia… Z perspektywy Mumbaju, Bangkok jest ekskluzywną, nowoczesną metropolią, wychodzącą naprzeciw potrzebom mieszkańców i turystów.

Transport
W Mumbaju, gdy wsiadasz do taksówki, musisz mieć wiele rzeczy na uwadze. Począwszy od swojego bezpieczeństwa, na czasie i kasie kończąc. Krótko mówiąc, nie wiadomo, czy, za ile i gdzie ewentualnie dojedziesz. W Bangkoku wsiadasz, jedziesz, wysiadasz…
W Mumbaju masz do dyspozycji kolej miejską, ale trzeba być odważnym i zwinnym niczym Tarzan, żeby wyjść z podróży cało i z uśmiechem. Mi to się na razie nie udaje i zwykle, przejażdżkę kończę, stojąc już bezpiecznie na peronie i wykrzykując w kierunku ludzi zapełniających wagony „Are you crazy?!”. Ci ludzie jeszcze przed chwilą parli na mnie siłą swych ciał, nie pozwalali wysiąść uwieszeni na wagonach niczym bombki na brzydkiej choince. Dodam tylko, że kolej nie ma drzwi. Podróżuje nią 4 mln ludzi dziennie… O klimatyzacji nikt tu nie słyszał.
W Bangkoku  jest śliczna, czysta, zadbana kolej BTS. Wsiadasz i wysiadasz, o nikogo się przy okazji nie ocierając. Jeszcze metro tu mają, ale w Mumbaju to słowo nie ma swego desygnatu…

Mumbaj: Are you crazy?

Zakupy
W Mumbaju, jeśli jesteś kobietą, nie kupisz sobie szpilek czy butów na obcasie ot tak. Jest mnóstwo sklepów, stoisk, targowisk, rynków, ale z japonkami i różnego rodzaju klapkami. O inne obuwie trudno, chyba że wybierzesz się z porządnie wypchanym portfelem do jedynego porządnego centrum handlowego w mieście – Phoenixa. Tu się chodzi jak po muzeum, z nabożnością. Wszystko jest – Burberry, Zegna, Armani, ale dla większości mumbajczyków ceny oscylują na poziomie kosmicznym. Bluzki, sukienki, płaszcza też sobie nie kupisz w byle sklepie, choć sklepów są tysiące... Za to sari nabędziesz niemal na każdym rogu ulicy.
 W Bangkoku wychodzisz na ulicę, wybierasz, przebierasz i kupujesz. A jeśli nie znajdujesz tego, co ci potrzebne, jedziesz na weekendowy rynek Chatuchak. Ceny są wypisane, czarno na białym. Możesz próbować się targować, ale nie jest to już tak mile widziane jak niegdyś. Informację „Fixed price”spotkać można coraz częściej. Na Chatuchak gubisz się pośród setek stoisk, ale po kilku godzinach wychodzisz z siatami designerskich ciuchów i butów. Młodzi projektanci sprzedają tu swoje dzieła za równowartość 20-25 pln. Wiele z nich zdaje się być bezpośrednią inspiracją mody propagowanej przez Roberta Kupisza. Z jego metką to samo nabędziesz w Polsce, ale za równowartość co najmniej kilkuset złotych.    

Bangkok: Jedno z setek designerskich stoisk na Chatuchaku

Turystyka
Będąc w Mumbaju, musisz się nieźle nagłowić, żeby zorganizować sobie dzień w mieście bądź poza nim. Nie ma biur podróży, proponujących wyjazd na wyspy, na plaże czy do parku rozrywki – choć wszystkie te miejsca są i można by było ułatwić do nich dostęp turystom i zmęczonym wiecznym gwarem mieszkańcom.
W Bangkoku znów jest łatwiej. Miasto wychodzi do Ciebie ze swą ofertą. W turystycznych lokalizacjach – przy Khao San czy Sukhumwit nie musisz się nawet rozglądać, żeby znaleźć propozycje zwiedzania miasta bądź okolic. Kilka lat temu można było spotkać na ulicach wielu oszustów, proponujących atrakcje za grosze. Teraz ceny są wszędzie na podobnym poziomie, wypisane w cennikach. Można zwiedzać i odpoczywać bez walki i stresu.

Tajlandia: Dostęp do zróżnicowanych form wypoczynku jest łatwy...
tani...


i przyjemny.


Kuchnia
Jeśli kocha się kuchnię indyjską, to jest w Mumbaju, w czym wybierać. Jeśli ma się ochotę na coś innego, to trudno o odmianę. A jeśli już się znajdzie restaurację, której menu wydaje się proponować włoskie, japońskie, francuskie przysmaki, to weryfikacja często bywa rozczarowująca. Spaghetti, jakby się nie nazywało, z reguły smakuje podobnie – pikantnie. Na ponad 10.000 restauracji i knajp, te serwujące sushi można policzyć na palcach jednej ręki. Jak już się w takiej zasiądzie do posiłku i spojrzy na ryżowe ugniotki na ostro, pojawia się małe, ale jednak, poczucie rozczarowania.
I w tej dziedzinie Bangkok okazuje się przyjaźniejszy. Dostęp do światowej kuchni jest. Ceny niewygórowane. Smak dań zgodny z oczekiwaniami. Zabawne, bo mimo tego, że cenimy kuchnię tajską, to większość posiłków spożywałyśmy we włoskich bądź japońskich restauracjach. Dopada nas tęsknota? Szybko.  

Bangkok: Nieumalowane, niewyspane, ale sushi jest!


Otoczenie
W Mumbaju jest brudno i śmierdzi. Gdy słyszałam podobne opinie od znajomych przed przeprowadzką, niemal się na nich obrażałam. Przez pierwsze miesiące rzeczywiście nie czułyśmy słodkiego odoru śmieci, który teraz towarzyszy nam na co dzień. Być może to kwestia pory roku. Przyjechałyśmy tu przed monsunem. Powietrze było suche i skwarne. Nie chciało się też dostrzec zwałów odpadków na ulicach. W słońcu wyglądały jakoś tak kolorowo i pogodnie. Gdy codziennie zaczęło padać, nie dość, że zrobiło się szaro, to odruch chwytania się za nos stał się natarczywy - coraz trudniej nam go opanować. W jakiejś książce wyczytałyśmy, że Indusi mają swojego boga od śmieci. Wierzą, że gdy nabrudzą, on posprząta. Ale jakoś nie sprząta.     
W Bangkoku, mimo że nie jest tak higieniczny jak Singapur, jest czysto i odorów brak. To poczułyśmy i zauważyłyśmy od razu po tym, gdy znalazłyśmy się na lotnisku. Wizyta na ulicy była jeszcze milszą niespodzianką – niemal brak ludzi, o których można się potknąć, bo akurat śpią. Chodniki bez dziur czy wyrw. Płyty chodnikowe całe, widoczne, bez zalegających odpadków. Raj!


Brak tłumów
Mumbaj powinno się polecać ludziom, którym brakuje dotyku drugiego człowieka. Tu można się ocierać do woli. Wszędzie znajdzie się tłum gotowy do kontaktu fizycznego. A dodatkowym plusem dla niektórych może być uwaga, jaką się zyskuje dzięki barwie swojej skóry. 100% uwagi i dotyku za darmo tylko w Mumbaju! Pobyt tu sprawia, że szybko można zrozumieć gwiazdy, o których czyta się, że nie chcą wychodzić na ulice i mieć kontaktu z otoczeniem. Po dziesiątym zdjęciu z przypadkowym przechodniem, uśmiech zaczyna przygasać.
W Bangkoku horror pod tym względem. Nikt nie patrzy. Nikogo nic nie obchodzi. Na nic się zdaje biała skóra….

Bangkok: Ani jednego człowieka w tle!

 Wyliczać mogłabym bez końca. Lista ta może wydać się pretensjonalna i tworzona z perspektywy zmanierowanych expatek. Jednak im więcej rozmawiam z obytymi Indusami, a takich czasem spotykamy, tym bardziej utwierdzamy się w tym, że ich potrzeby są podobne do naszych. Też chcą mieć jeansy, przejechać się bez stresu taksówką i czasem zjeść coś innego niż curry. Wraz z ich potrzebami zmienia się miasto, a w konsekwencji cały kraj. Chyba jest to nieuniknione.

Ten proces przeszła bądź przechodzi właśnie Tajlandia, która przeszła transformację w ciągu kilku lat. Ewidentnie stała się bardziej cywilizowana w naszym europejskim rozumieniu. Jednocześnie nietrudno zauważyć, że traci powoli swój egzotyczny charakter. Coś za coś?