czwartek, 24 października 2013

A tak to się robi w Mumbaju...



A tak to się robi w Mumbaju...

Wyruszając do Indii wiedziałyśmy, że będziemy musiały się zmierzyć z inną kulturą, mentalnością oraz tysiącem odmiennych elementów budujących codzienność. Podstawowe różnice były nam znane, część wyczytałyśmy z książek, ale... Jesteśmy tu szósty miesiąc i niemal codzienne coś przyprawia nas o zdziwienie, szok, czasem frustrację i gniew. Ostatnio po chwilowym kryzysie, uczymy się brać wszystko na wesoło. Bo co tu robić? Płakać nie będziemy. Jesteśmy tu w końcu na własne życzenie.
            Lista rzeczy, które w Mumbaju robi się inaczej niż w krajach Europy i przypuszczalnie Ameryki też, jest ogromnie długa i ciągle się powiększa. Jest jednak kilka „perełek”, które wywołały efekt otwartej buzi, konsternacji, śmiechu, reakcji „ale jak to?” lub złości.

1. Angielski
Każdy kraj nie anglojęzyczny ma swoje „brzmienie“ tego języka. Angielski w wykonaniu mumbajczków jest przez ekspatów nazywany „hingielskim“. Nasza przygoda z nim zaczęła się o poranku 18.03.2013, gdy szukałyśmy hotelowej restauracji. A było to tak...
Chcąc wykazać się znajomością angielskiego i zrobić dobre wrażenie podchodzę do pani stojącej w recepcji i wyuczoną, jeszcze w podstawówce, nad wyraz poprawną regułką pytam:
- „Dzień dobry, byłaby pani tak uprzejma i powiedziała mi gdzie znajduje się restauracja?“
- „Tretrol.“ - Odpowiada mi dziwnie trzęsąc głowa.
Zupełnie nie wiem, o co chodzi, więc powtarzam przywitanie i pytanie. Reakcja recepcjonistki jest dokładnie taka sama jak poprzednio - machanie głową i magiczne słowo „tretrol“. Zaczynam marszczyć brwi i przewracać oczami, bo mi kobieta po hindusku odpowiada, kiedy ja po angielsku do niej mówię. Biorę oddech i pytam jeszcze raz, w lekko zmienionej formie:

- „Proszę mi powiedzieć, gdzie jest restauracja.“
- „Tretrol“- odpowiada ponownie i z uśmiechem.
Wyrywa mi się krótkie i spontaniczne „hahahaha“. Spoglądam na Kwiatka, szukając pomocy. Po jej minie widzę, że rozumie tyle, co ja, i że chyba nie tędy droga.  Postanawiam zatem pozbyć się skomplikowanych konstrukcji i pytam jak Kali.
- „Restauracja. Gdzie?“
-„Aciacia..., tretrol“- uparcie odpowiada mi z tym samym uśmiechem i dziwnym ruchem głowy.
Próbuję jeszcze z trzy razy, ale efekt za każdym razem jest taki sam:
1-    dziwny ruch głową
2-     aciacia
3-    tretrol.

Nie poddaję sie jednak. Jedyne, co mi przychodzi do głowy to łopatologia i język migowy.
- „REEEESTRAAURAAACJAAA, JEŚĆ“ - mówię wolno i wyraźnie, wykonując ruchy imitujące wkładanie czegoś do buzi i przeżuwanie.
Recepcjonistka odwdzięcza mi się tą samą strategią. Wyciąga przed siebie trzy palce i wolno odpowiada:
- „TREEE TROOOL“
-„ Aaaaaaa“, w końcu załapuję.  „Znaczy się ferd flor?“ (3rd floor/ trzecie piętro)
- „Jes. Tre trol“- odpowiada optymistycznie.  J J J J J
Dławiąc się ze śmiechu wbiegamy do windy i jedziemy na „Tretrol“, na pierwsze hinduskie śniadanie.
Do dzisiaj mam tak, że z niektórymi hindusami wolę pisać niż rozmawiać.



Mniej więcej tak rozumiem "hingielski"

2. Ruch głową
W Polsce przyzwyczaiłyśmy się, że pionowe kiwanie głową to odpowiedź twierdząca. Gdy chcemy czemuś zaprzeczyć to nią kręcimy od prawej do lewej lub odwrotnie. Ale nie w Indiach. Tu wszystko można wyrazić przez poruszanie nią od ramienia do ramienia, jakby się chciało uszami ich dotknąć. Może to oznaczać „tak”, ale nie musi. Bywa, że jest oznaką zawstydzenia, odmową lub gestem wykonywanym, gdy się nie rozumie, co mówi rozmówca. Ten specyficzny ruch głową jest jedną z rzeczy, która Nas czasem doprowadza do szaleństwa. Nigdy nie wiemy, co Oni chcą przez to powiedzieć, szczególnie, że często nic nie mówią. Ewentualnie słynne: „Aaa, aciacia”. Zabawne, z perspektywy czasu wydają mi się nasze próby łapania taksówek. Byłyśmy przekonane, że wszystkie odmawiają nam wykonania kursu. Pytałyśmy się taksówkarza czy nas podwiezie, on poruszał głową, a my odchodziłyśmy szukać kolejnego. I tak po kolei cały sznureczek. Hahahahaha… („Dziwne te białe. Mówisz, że tak, niech wsiadają, a one odchodzą. Taka scena.”) Niejednokrotnie w restauracjach na pytanie, czy jest kurczak (a to jedno z kluczowych pytań w indyjskich knajpach), kelner zamiast werbalnego „Yes”/„No” tylko trząsł po swojemu głową. Zdarzyło nam się krzyczeć: „To tak, czy nie?”. Odpowiedź była do przewidzenia - ruch głową (kiedyś to nagram…).

3. Pojęcie czasu
Dla Hindusów czas wydaje się być pojęciem abstrakcyjnym. Większość z nich wierzy w to, że ma co najmniej kilka żyć . Nie ma, po co się spieszyć. Pojęcie „spóźnienie” chyba nie istnieje bo bycie niepunktualnym to standard. Mają na to jedną odpowiedź:  „Aaaaa, aciacia, no problem!”. Tylko, że problem bywa ogromny, przynajmniej dla mnie.  Ich 10 minut może spokojnie zmienić się w godzinę. Czasem tłumaczą się korkami. (Ale ja też w tych korkach stoję i się nie spóźniłam.) Mój najdłuższy czas oczekiwania na kogoś trwał 5 godzin! Moje zdenerwowanie można sobie wyobrazić… Obecnie po 1,5h wracam z wk….. do domu.

4. Ruch na ulicy
Kosmos, bajka, gra komputerowa. Tymi słowami bym opisała ruch na ulicy. Samochody, motocykle, riksze, taczki, ciężarówki, busy, autobusy, rowery, ludzie, krowy, pałętające się dzieci, żebracy. Wszystko to pędzi, idzie, stoi, a czasem śpi. Światła nie istnieją, a nawet jak są, to nie mają znaczenia. Każdy porusza się jakimś dziwnym, znanym tylko sobie sposobem. Czasem pod prąd, czasem w poprzek, na czwartego, po chodniku (jeśli jest), milimetry od siebie, byle do przodu. Wielki chaos, a zarazem porządek. Wszystko to przy dźwięku wiecznie brzmiących klaksonów. Można oszaleć. (Pierwsze dni były wielkim szokiem i wszelkie wyprawy, choćby do sklepu, napawały nas strachem.)

Widok z naszego okna na świeżo otwartą autostradę.
Dwa znaki zakazu i... jedziemy pod prąd.


Jest wesoło :)


5. Świadczenie usług
To jest chyba mój „ulubiony dział zaskoczeń.”. Wszystko jest a’la usługą. Takie przynajmniej są nasze odczucia. Historię z manikiurem oraz fryzjerką już opisywałyśmy. Teraz czas na kolejne historie, w których doszukiwałyśmy się logiki…
Mi światła nie udało się włączyć.
Nie ma takiej możliwości, przełączniki są płaskie. Na dotyk też nie działają...


    Ostatnio będąc na planie zostałam poparzona lokówka.
Miałam szczęście, jednej dziewczynie spalili włosy. 
a) stolarka
            Do dzisiaj, patrząc na nasze drzwi oddzielające duży pokój od reszty mieszkania, zastanawiam się, jak to możliwe. Czy w jakimkolwiek innym kraju specjalista obrałby właśnie taką drogę działania?
Wszystko zaczęło się od klamki. Najzwyczajniej w świecie popsuła się/zacięła.
Jako że nie miałyśmy śrubokręta, by ją odkręcić i same podołać przeszkodzie, zadzwoniłyśmy do właściciela lokum. Ten przyszedł tylko ze swoimi rękoma. Kika razy ponaciskał klamkę, popchał drzwi i stwierdził, że rano przyśle specjalistę. Trochę nas swoją decyzją zaskoczył, ale tu wszyscy robią wszystko za ciebie, więc czemu nie przysłać specjalisty, by odkręcił klamkę…
Najgorsza w tym wszystkim była wizja czekania na niego do rana. Za zamkniętymi drzwiami mieściły się dwie łazienki, sypialnia, kuchnia… A jeść? A potrzeby fizjologiczne? A spać?
Następnego dnia, około 10-tej rano pojawił się specjalista. Wytłumaczyłam mu, że klamka się zacięła i, że proszę o odkręcenie jej. (Wydawało mi się, że nie rozumiał angielskiego.) Padło „Aaa, aciacia, no problem” i pan szybko zabrał się do pracy. Tak samo jak właściciel pooglądał drzwi, ponaciskał klamkę i wyjął z torby dłuto! Trochę mnie to zdziwiło, ale grzecznie usiadłam koło Kwiatka na kanapie i czekamy na to, co będzie się działo. Ku mojemu przerażeniu specjalista zaczął odrywać listwę wokół szyby. Poderwałam się na równe nogi i wykrzykuję: „No, no, no, no”. Pokazuję mu, że tylko klamka nie działa, i że ma ją odkręcić i zostawić szybę w spokoju. Stolarz podniósł ręce do góry i pomachał niby na znak, że mam się uspokoić i że on wie, co robi. Nie obyło się bez dodania: „Aaaaa, aciacia”. Wizja płacenia właścicielowi za rozwalone drzwi trochę mnie sparaliżowała, ale Kwiatek mnie uspakajała mówiąc, że przecież to on sam go wezwał. Wróciłam więc grzecznie na miejsce. Patrzymy dalej. Po pierwszym wyłamanym fragmencie drzwi ponownie biegnę do kolesia i pukam charakterystycznie palcem w głowę, bo nienormalne mi się wydaje, co on robi. Próbuję jeszcze raz, ale już z nerwami, mu przekazać, by tylko śrubokrętu użył i klamkę wymienił. Kwiatek robi wszystko, by mnie uspokoić, a stolarz z tępym wyrazem twarzy macha głową i powtarza „no problem, no problem”. Odpuszczam…
Przez 30 minut z otwartymi buziami obserwujemy, jak koleś odrywa listwy okalające szybę, znajdującą się pośrodku drzwi. Przy dolnej i bocznych jeszcze się starał, ale że szło za długo to górną postanowił pokawałkować. Co chwilę spoglądamy na siebie i śmiejemy się nerwowo. Ja tylko czekam na moment, w którym szyba poleci.
Na szczęście udało się bez tragedii - jedynie lekko pękła. Niefrasobliwy stolarz wyciągnął ją, otworzył drzwi naciskając klamkę z drugiej strony.
- „Ok?” padło pytanie.
Parzę na niego ze wzrokiem mordercy i jak na ostatniego debila. Ostentacyjnie zamykam drzwi udowadniając mu, że po zamknięciu nadal nie można ich otworzyć z naszej strony i że trzeba usunąć klamkę. Reakcja do przewidzenia. Ruch głową, „aaaa aciacia, no problem”. Nie wytrzymuję napięcia i idę do kuchni zrobić nam herbatę. Kiedy wracam klamka jest odkręcona, a pan bawi się „puzzlami”, które dłutem stworzył. Próbuje dopasować odpowiednie fragmenty listwy do siebie i przykleić klejem.
Tym sposobem mamy w domu nowy witraż listewkowy i nowa klamkę.

Wymiana klamki.
New Art- "witraż listewkowy"





b) krawiectwo
Idąc na plan filmowy, zostałam poproszona o przyniesienie własnych jeansów. Tak się złożyło, że tydzień wcześniej w dwóch, na trzy metalowe guziki, odpadły mi „główki”. Pozostawało mi pozbyć się resztek guzików. Uporanie się z jednym z nich zajęło mi ponad półgodziny.  Postanowiłam nie męczyć się dalej i zabrać spodnie na plan, a następnie poprosić obecnych tam krawców, by mi pomogli. Tym bardziej, że mają profesjonalny sprzęt. Dałam im spodnie, powiedziałam, o co chodzi oraz pokazałam moją pracę, by wszystko było jasne. Pan mądrze pokręcił głową, powiedział, że nie ma problemu i zniknął. Nie zdążyłam nawet zmienić koszulki, gdy już wrócił z moimi spodniami. Wysunął spodnie przed siebie i z dumą zapytał.
- Tak jest dobrze?
Moim oczom zamiast zgrabnie usuniętej resztki guzika ukazała się wielka dziura! 

Moje ukochane jeansy...
Po prostu wyciął resztki nożycami. Spojrzałam na kolesia z niedowierzaniem, przeklinając pod nosem. Pokazując mu różnice między moim, a jego stylem pozbycia się guzika, czułam się osamotniona. Pan zupełnie nie rozumiał mojego niezadowolenia. Był zdziwiony, że może mi się coś nie podobać. W szoku, przez zęby, wymamrotałam tylko ciche „do widzenia” i z podkulonym ogonem, poszłam na plan. Plułam sobie w brodę, że szkoda mi było poświęcić 30 minut, by to dobrze zrobić. Więc teraz mam. Super dziurę w super spodniach. A’la krawiectwo. Usunąć guzik? Proszę bardzo… Wyrwać, wychamrać, wyciąć czy może odpruć? Jak to się stanie, to bez znaczenia. Liczy się osiągnięcie celu. Chciałaś nie mieć guzika, nie masz… „No problem.”


To jest toaleta damska. Zostały jeszcze dwa wolne miejsca

Ostatnio, będąc na kolejnym planie, patrzyłam, jak Hindusi skaczą, rysują i śmiecą w wartym setki tysięcy dolarów zabytkowym aucie. Doszłam wówczas do wniosku, że nic, co doczesne nie ma dla nich wartości. Mogą znać cenę danego przedmiotu, ale wartość, w ich wyobrażeniu, jest zerowa.  
I tak chyba było w przypadku moich spodni L.


6. Serwis
            W Mumbaju wszystko robi się długo. Poczynając od herbaty w hotelu po załatwianie prostych dokumentów: np. wyznaczony przez firmę przedstawiciel telefonii komórkowej załatwiał Kwiatkowi kartę i uruchamiał ją przez dwa tygodnie. Mi zajęło to 24 godziny… Nie wspomnę już o tutejszym dowodzie osobistym, na który Kwiatek czeka już 6 miesiąc.
Pamiętam też, jak w hotelowej restauracji, za każdym razem czekałyśmy na napoje około 30 minut. Składałyśmy zamówienie, kelner je przyjmował, po czym stał dalej tak, jak stał. Gdy powtarzałyśmy prośbę w nadziei, że się ruszy od razu, zawsze odpowiadał nam kiwaniem głową i „aaaaa, aciacia”. Ostatnio lektura jednego z ekspackich blogów nas oświeciła. Autor pracuje w knajpie. Sytuacja wyglądała następująco. Zwrócił się do pomocnika z prośbą:
- Zrób to i tamto.
-  Aaaa, aciacia - pada odpowiedź i koleś stoi dalej
- Słyszałeś mnie? Zrób to i tamto.
- Aaaaaa, no problem, - i dalej się nie rusza
- Zrób to!!!

- Ale ja tu jestem sam.
- No przecież widzę, że tu nikogo innego nie ma, dlatego ciebie proszę.
- Ale ja wierzę w pracę zespołową….  


A tak serwuje się koktaile.


W tym hotelu chociaż informują :)
Godzina czekania na jedzenie, 20 minut na napoje.


Na koniec anegdota. Jakiś czas temu, na evencie, zamówiłyśmy ze znajomą dwie czarne kawy. Po 1,5 godzinie otrzymałyśmy zimne herbaty z mlekiem. Śmiać się czy płakać? Oto jest pytanie.
 


7. Transport miejski
Tego widoku nie da się opisać, to trzeba zobaczyć/przeżyć. Nim pociąg wjedzie na stację część osób zdąży już z niego wyskoczyć lub wskoczyć. Najgorsze jednak zaczyna się tuż po zatrzymaniu cudownego wehikuł.  Czasem wygląda to, jak walki sumo: wychodzący kontra wchodzący. W godzinach szczytu wcale nie jest łatwo. Kilka razy, zdarzyło mi się nie wysiąść i przejechać stację. Ale było to na samym początku, kiedy jeszcze nie wiedziałam, że istnieje złota reguła. Ustawić się po odpowiedniej stronie pociągu, a potem napierać, ile się da. Czasem też wspomagać łokciami. Ostatnio trochę mnie poniosło. Jak prawdziwy wojownik pchałam wszystkich wsiadających wykrzykując „najpierw ja muszę wysiąść“. W efekcie jedna z pasażerek została przewrócona. Bywa.
Patrząc na całą akcję pociagową, trudno znaleźć wytłumaczenie dla takiego zachowania (jak i dla wielu innych zachowań Hindusów, chociaż próbowałyśmy…) W pierwszej chwili stwierdziłyśmy, że musi stać za tym wygoda i chęć zajęcia „miejsca przy oknie“.  Ale nie, walka o miejsce, z narażeniem życia nie ma sensu, szczególnie, gdy podróż trwa maksymalnie godzinę. (Pamiętam lata 80/90 w Polsce, gdy w sezonie letnim trzeba było wrzucać swoje bagaże przez okna i walczyć o miejsca w pospiesznych relacji Gdynia- Zakopane. No, ale 12 godzin na stojąco to trochę inna perspektywa i nikt nie wyskakiwał, gdy pociąg jechał). Poza tym część pasażerów po tym, jak już wskoczy albo wepcha się do środka pojazdu od razu ustawia się do wyjścia... ???? Część w napięciu przejeżdża tak nawet kilka przystanków.
Kolejna nasza teoria zawierała element rozrywki. Że to takie urozmaicenie dnia… Trochę adrenaliny - zabawa w „kto pierwszy, ten lepszy“. Bywało, że czekając na właściwy pociąg, podziwiałyśmy kaskaderskie skoki. Wypatrywałyśmy bohatera/bohaterkę pociągu i bawiąc się do łez wykrzykiwałyśmy „pierwszy“, „pierwsza“ J.  Tajemniczość tego fenomenu spowodowała, że nie powstrzymałam się i pewnego razu też wyskoczyłam. Niestety, oddałam się chwili i zupełnie nie myśląc, rzuciłam się przed siebie, czyli prostopadle do kierunku jazdy, a nie zgodnie z nim. Efekt był oczywisty. Siła odśrodkowa powaliła mnie na ziemię. Obolała, w ekspresowym tempie zgrabnie się pozbierałam, uśmiechając przy tym głupio, że niby tak miało być. Radosnym truchtem pobiegłam za filar, by się ukryć, pojęczeć z bólu i oszacować straty. Efekt Lełko-skoku? Podarte spodnie, obdrapana ręka, rozwalone kolano i obita kostka.  Ale wyskoczyłam J.  Śmiało mogę powiedzieć, że nic, co mumbajskie nie jest mi obce. That’s how we do it...

Gotowi, do startu...
W tle widać jadacy pociąg, idącego pana oraz spokojnie bawiące się w "piaskownicy śmieci" dzieci.


wtorek, 17 września 2013

“Ribbon dancing w 30 sekund” czyli nadążyć za Bollywood…


Z jednym z moich widzów :)

             Jest 1:34 w nocy. Dzwoni telefon. Półprzytomna podnoszę słuchawkę.
- Hallo?
- Cześć Lea, Jesteś jutro wolna?Potrzebuję modelki na największe w Mumbaju targi mody.
- W sumie to nie zajmuję się modelingiem, ale mogę to zrobić za dwa razy większą stawkę niż ta, którą proponujesz.
- O nie, nie. To za drogo, ale za “ribbon dancing” mogę ci tyle zapłacić. Właśnie mnie jedna dziewczyna wystawiła.
Zupełnie nie kojarzę, więc dopytuję:
- Co to jest “ribbon dancing”?.
- No, wiesz taniec z ribbon.
- Aaaaa, taniec z wstążkami… Nie, przykro mi. W życiu tego nie robiłam.
- Ale czułabyś się komfortowo robiąc to, prawda…?
Chwila konsternacji...
- Jeśli ty będziesz się czuł komfortowo, wiedząc, że nigdy nie tańczyłam z wstążkami, to tak…
- Wiesz, będzie jedna główna tancerka, cztery inne i ty. W sumie pięć pokazów po trzy minuty. Wszystkie zaczynają się o 12:00. My spotykamy się o 8:00, więc jeszcze będziesz miała czas, by poćwiczyć. Kostium i wszystko ci dam. Deal?
Ok, deal. Odkładam słuchawkę.
                Tym sposobem za cztery godziny ruszam do pracy jako tancerka z szarfami… Ponownie kładę się spać, myśląc, że chyba przesadziłam, godząc się tak szaloną rzecz.  Przecież nie jestem tancerką, a tym bardziej z wstążkami. Tłumaczę sobie jednak, że poczucie rytmu mam. Kroki łapię szybko, no i przecież będę miała czas, by zapoznać się z narzędziem pracy. Ponadto, jak wspomniał koordynator, będzie jedna główna tancerka, więc powinnam z pozostałymi robić jako jej tło… Tak sobię kombinuję. Jak się potem okazało, nic bardziej mylnego.

                 Docieram na miejsce zgodnie z obietnicą. Jestem jedną z pierwszych tam osób. 
(O punktualności w Mumbaju/Hindusów napiszę innym razem). 
Przez 30 minut przyglądam się robotnikom kończącym ustawiać stoiska wystawowe. Postanawiam w międzyczasie poszukać sceny, na której będę miała swój debiut. Niestety nie znajduję takiej. Jest już 8:30, więc dzwonię do koordynatora.
- Hej, jestem już na miejscu, za ile będziesz?
- Będę za 10minut.
- Ok.
              Czekam na niego do 9:45! Mówi, że za chwilę zjawią się kolejne tancerki, że mam poczekać, bo on musi jeszcze coś załatwić. Znika. O 10:30 pojawiają się trzy tancerki, które idą się przebrać się we własne kostiumy. Chwilę po 11-tej docierają kolejne dwie. Zaczynam się już ostro denerwować, że nie będę miała czasu, by nauczyć się kroków, więc zaczepiam jedną z nich i pytam: 
“Tańczyłaś już kiedyś z szarfą?”. 
Ta wytrzeszcza oczy i patrzy na mnie, jakbym co najmniej zapytała, czy żongluje. Ze skrzywioną miną odpowiada 
– „NIE”. 
Odpowiedź, mimo jej dziwnej reakcji, mnie cieszy. Myślę sobie, że nie jestem sama, więc już nie pytam o nic więcej, tylko biegnę szukać koordynatora. Próbuję dowiedzieć się, kiedy będę mogła poćwiczyć, bo jak wspomniałam nigdy nawet nie trzymałam szarfy w dłoniach.
- No problem, Lea, no problem. Kostiumy już jadą. Nie martw się. Tylko prosty taniec z szarfą, ok?
No…ok. (Bo co tu teraz powiedzieć…)                                                                                                                                                
Targi mody...
                   Wracam do dziewczyn i proszę by pokazały mi kroki „na sucho”. Patrzą na mnie jak na wariatkę.
- Ale my nie tańczymy z szarfami!
- Yyyyyyy, ale jak to? – Pytam.
- Ja jestem główną tancerką i tańczę z hula-hop.
- My z Julią mamy tańce brazylijskie, a dziewczyny tańczą Bollywood. Ty tańczysz z szarfą.
- No i tańczymy po kolei. My w parach, a wy dwie osobno.   

Taraaaaam! Po raz kolejny zapomniałam, że to przecież “Incredible India” i tu nigdy nic nie jest takie, jak się wydaje, jak mówią albo, jak ja sobie wyobrażę. Zamieram. Mam tysiące myśli. Między innymi “Run Forrest, run!”. Próbuję się uspokoić i podejść do tego z dystansem. Przeżyję… W końcu, kto tu mnie zna i jak to się ma do wieczności?
W najgorszym wypadku będę miała swoje “15 minut wstydu ”, a nie sławy. Postanawiam zostać i podołać wyzwaniu.                 
  
Ufff...Teraz to już nikt mnie nie rozpozna

            Jest już 11:30. Dociera mój kostium. Biegnę się przebrać. Wbijam się w fioletową sukienkę. Na nogach mam nadal swoje klapki, więc pytam się osoby, która dostarczyła mi kostium, gdzie są buty.
- Nie masz swoich?
- No nie, nie mam. Powiedziano mi, że kostium dostanę. 
- Ok, ok. Dam ci swoje. No problem. A gdzie masz szarfy?
Robi się coraz ciekawiej….                                                      
- No nie mam. Wszystko miałam dostać. 
- Ale przecież jesteś tancerką z szarfami, tak?
Odpowiadam sprytnie, żeby potem nie było…
- No będę dzisiaj tańczyła z szarfami. Ale szarf nie mam, bo miałam wszystko dostać.
- Ok, ok. No problem. Zaraz ci zorganizuję. Idź już do dziewczyn.

Ostatnie przygotowania mojego stoiska

                    Jest już po 12-tej. Miejscem naszych występów okazuje się jedno ze stoisk. Wystrój w stylu weneckim. Nasza scena to 2,5m x 2,5m maty tanecznej pośrodku stoiska. Pierwsi kupcy zaczynają pojawiać się w sklepie. Czekając na szarfy, układam w myślach prostą choreografię. Zaczynam panikować. Jest 12:30, gdy docierają moje szarfy. Idę do kanciapy, by pierwszy raz w życiu potrzymać je w dłoniach i poćwiczyć choćby najprostsze ruchy. Rozwijam je. W tym momencie wchodzi menadżerka odpowiedzialna za organizację występów.
- Lea, chodź. Jesteś pierwsza. Już zaczynasz.  
         
                   O…  Zaczynam mocno żałować swojej spontanicznie podjętej decyzji w środku nocy. Nawet nie wiem, czy będę potrafiła zatoczyć kółko tymi durnymi szarfami. Wychodzę. Przede mną stoi kilku obserwatorów, czekających na moje show. Staję na środku maty. Przyjmuję postawę a’la baletową. Serce mi wali, jak oszalałe. Biorę głęboki oddech, odwracam się w kierunku menadżerki i mówię, że jestem gotowa, że może włączyć muzykę.
- Nie mamy muzyki do “ribbon dancing”. Musisz tańczyć bez….
 
                   Parskam śmiechem. W tym momencie poziom atrakcji, wrażeń i stresu związany z “tańcem z szarfami” osiąga ekstremum i wszystko mi opada. Jest mi już bez różnicy, co się będzie dalej działo. Zaczynam tańczyć, nucąc po cichu utwór, który właśnie mi przyszedł do głowy – „Alegrię” Cirque du soleil. Zdawał się pasować do sytuacji. Myślę sobie przy okazji, że już chyba zupełnie oszalałam albo brakuje mi w życiu atrakcji. Wykonuję kilka magicznych ruchów wstążkami, które co chwilę czepiają się wieszaków. Po jakichś 30 sekundach przerywam i mówię, że jest za mało miejsca i nie dam rady tu tańczyć, a na pewno już nie z szarfami. Menadżerka przyznaje mi rację, ale szybko dodaje:
- No problem, no problem. Będziesz stała na podeście między manekinami i w miejscu ruszała samymi wstążkami.
Tak trafiam na sklepową witrynę. 
Ja z moimi szarfami
                 Oczywiście, okazuje się, że nie mam pięciu wyjść po trzy minuty, ale całe sześć godzin, by zabawiać gości i przypadkowych gapiów! Ku mojemu zaskoczeniu, pierwsze minuty mnie cieszą. Świetnie się bawię, próbując nowych wymyślnych sztuczek. Po godzinie mam już kilka z nich opanowanych do perfekcji i krótki układ choreograficzny, który zaczynam w kółko powtarzać. Liczba gapiów zwiększa się. W pewnym momencie podchodzi do mnie mężczyzna i wręcza wizytówkę, pytając, czy na prywatnych przyjęciach też tańczę z szarfami.
                 Po trzech godzinach wymiękam. Ramiona bolą mnie potwornie. Mój fun się skończył. Idę do koordynatora i mówię, że nie taka była umowa, i że nie będę już machała wstążkami za takie pieniądze. Ostatecznie idziemy na kompromis. Przez kolejne 2,5 godziny jestem manekinem na wystawie.
Jako manekin

Zaskakujące, a nierzadko przykre, sytuacje związane z komunikacją z Hindusami zdarzają się również na planach filmowych. Ale o specyfice pracy będzie w kolejnym poście. Tak czy inaczej, “ribbon dancing” mam już za sobą.


poniedziałek, 16 września 2013

Goście, goście...co dwie godziny nowi


Mija pół roku od naszego zamieszkania w Mumbaju. Nasza codzienność wreszcie się ukonstytuowała. Lea zadomowiła się w Bollywood, ja zaś nieco oswoiłam się z indyjskim stylem pracy. Ale dziś będzie o zwykłym dniu spędzanym w domu – pewnie też tak czasem macie, że, mimo  że pogoda piękna, to nic Was nie jest w stanie zmusić do wyjścia. Nas kusi jeszcze basen za oknem i korty tenisowe wzdychają z niedaleka.
Ale myliłby się ten, kto by przypuszczał, że w domu mamy święty spokój. W zasadzie ciągle coś się dzieje.

Rano

Przychodzi nasza sprzątaczka, Pudża. Pudża w sumie nie przychodzi, a wkracza do mieszkania. Z podniesioną wyniośle głową, przemierza duży pokój, kierując się do kuchni. Nie odpowiada na nasze nieśmiałe „Hello”. Nie traci czasu na głupstwa. Pudża świadczy nam swoje usługi, a my czujemy się w obowiązku z nich korzystać. Gdy tylko się wprowadziłyśmy, dostałyśmy zaproszenie od spółdzielni mieszkaniowej. Trzyosobowy zarząd uścisnął nam dłonie, informując, co następuje: 
  1. Trzeba mieć sprzątaczkę
  2.  Kucharz też by się przydał
  3.  Drzwi należy otwierać, będąc ubraną, od stóp do głów, bo mężczyźni w Indiach łatwo tracą panowanie nad sobą (cyt. „loose their temper”)

Te trzy rady nieco nas poruszyły i zbuntowały. Jakim prawem, ktoś nam mówi, co trzeba i jeszcze wtrąca się do naszej codzienności? Wiedziałyśmy też, że trzecia rada oparta była na „życzliwych”, sąsiedzkich obserwacjach – dotąd otwierałyśmy drzwi w piżamach, podomkach bądź w ręcznikach.
Ale wróćmy do dwóch pierwszych zaleceń – wówczas wydały nam się dziwne, dziś już wiemy, że kluczem do nich są kasty. O podziałach społecznych nie mówi się tu głośno. Pamiętam, jak zaraz po przyjeździe wypytywałam o nie swoich współpracowników. Niewiele się wtedy dowiedziałam, bo nikt wprost nie chce przyznać, że kasty są. Mumbajczycy aspirują do nowoczesności, a podziały społeczne nijak do nich nie pasują. W konsekwencji ustalony porządek istnieje, ale nikt głośno o nim nie mówi. Te niepisane zasady sprawiają, że w tym wielowyznaniowym państwie zamieszkiwanym przez ponad bilion ludzi stosunkowo rzadko mają miejsce wewnętrzne konflikty. Każdy zna tu swoje miejsce albo niemal każdy...

W konsekwencji Hindusi z wyższych kast czują się w obowiązku zapewniać pracę, tym z niższych. A ci z niższych wymagają od tych z wyższych odpowiedniego traktowania. W moim biurze podczas ważnych spotkań czy konferencji, wszyscy milkną, gdy do sali wchodzi chłopak z tacą, pytając głośno, wręcz ostentacyjnie: „Dla kogo kawa? A dla kogo herbata?”. W końcu to jego praca, więc daje się mu przestrzeń, by tę pracę mógł wykonywać. Moi koledzy i koleżanki, nawet ci, których płace są na stosunkowo niskim poziomie, mają kucharzy i sprzątaczki. Nie wykonują żadnych domowych obowiązków samodzielnie. Nawet nie ścielą łóżka.  Jest to źle widziane. Jeden z moich kolegów opowiadał mi, że gdy wyjechał na kontrakt do Europy, przeżył szok. Nie potrafił się pogodzić z nowym, trybem życia, zaś na wynajęcie obsługi nie bardzo było go stać. Bo o tym też trzeba wspomnieć, że wynagrodzenia sprzątaczek są tu bardzo niskie.    
Ale wróćmy do naszego dnia spędzanego w domu… Cykl wizyt dopiero się zaczyna.

Przed południem

Pukanie do drzwi – mężczyźni w uniformach przychodzą zabrać śmieci. Przykry obowiązek pozbywania się odpadków, mamy z głowy. W ramach wynajmu mieszkania.

Po południu

Zakupy… Bez wychodzenia z domu za darmo panowie z pobliskich sklepów dostarczają nam artykuły spożywcze i chemiczne. Zamówienie zawsze kosztuje nas trochę nerwów – Indian English ze swoją specyficzną wymową wciąż wydaje nam się wymagający.
Obiad… Znów bez dodatkowych kosztów mamy dostawę do domu. Po namyśle nie zdecydowałyśmy się na kucharza, ale często korzystamy z dostępnych usług kulinarnych. Za kilka polskich złotych zamawiamy kilkudaniowy posiłek dostarczany w metalowym czworaku. Niestety dań się nie wybiera – cała okolica je to, co akurat jest w osiedlowej garkuchni dostępne. Po posiłku wystawia się pojemniki za drzwi. Nad ranem znikają.

I wzdęcie gotowe :)

Wieczór

Wieczorami odwiedza nas wąsaty pan od prasowania. Pakuje pogniecioną odzież do reklamówki, by wrócić z odprasowanymi ubraniami za dwa dni. Kasuje 5 rupii od sztuki. Wygodne.
Na koniec wizytę składa nam pan z przekąskami. Sprzedaje popcorn, chrupki i smażone w głębokim oleju smakołyki.

Życie jest tu proste. Nie trzeba wychodzić z domu, ale trzeba pamiętać o jednym - należy otwierać drzwi. Pewnego razu zmęczone tłumem ludzi, z którymi musimy mieć kontakt, choć nie zawsze chcemy, wyłączyłyśmy dzwonek (jest taka opcja!). Szybko odwiedził nas komitet spółdzielczy – „Co się z Wami dzieje? Czemu nie wyrzucacie śmieci?” 

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

I don't want your fucking massage!

Wróciłyśmy z Tajlandii. Byłyśmy tam kilka lat temu, ale wówczas wrażenia miałyśmy zgoła inne. Nie podobało nam się. Czułyśmy się, jak chodzące portfele. Będąc w Bangkoku, zewsząd słyszałyśmy przeciągłe „masaaaage, lady, maaaasage…”, co denerwowało do tego stopnia, że rozważałyśmy nawet zakup koszulek dostępnych na każdym rogu z napisem „I don’t want your fucking massage”.
Po kilku dniach wałęsania się po Bangkoku, myśl o zakupie takiej koszulki nie opuszczała

Ciągle nas na coś naciągano, ciągle trzeba było się targować i mieć oczy z tyłu głowy. Gdy pojechałyśmy na południe, nie było wcale milej. Zdarzało się, że autobusy nie zatrzymywały się, a ich kierowcy krzyczeli do nas „Take a taxi”. Zdarzały się też sytuacje, co najmniej dziwne, kiedy czułyśmy się ofiarami nacjonalistycznej nietolerancji czy czegoś w tym rodzaju. Pytając przechodniów o drogę, byłyśmy instruowane, by iść w odwrotnym kierunku niż wskazywał zdrowy rozsądek i mapa. W zwykły dzień tygodnia, wmawiano nam, że pałace, świątynie i inne przybytki godne turystycznej uwagi, są zamknięte ze względu na Buddha Day. Zawsze okazywało się to nieprawdą… Bywało, że będąc pasażerkami pustych minibusów przewożących nas z miasta do miasta, byłyśmy zmuszone siedzieć na siedzeniach na końcu pojazdu, wyznaczonych przez kierowcę. Gdy próbowałyśmy te miejsca zmieniać na nieco wygodniejsze, chcąc nie chcąc, nieco bliższe fotela kierowcy, ten zatrzymywał się, wrzeszcząc łamaną angielszczyzną, że mamy wracać na koniec, bo dalej nie pojedzie. Zastanawiałyśmy się nawet, czy nasze ciała wydają jakiś nieprzyjemny zapach. Pocieszałyśmy się też podczas takich sytuacji nieznajomością tajskiego. Chociaż nie robiło nam się przykro tak często, jak mogłoby… Niejednokrotnie przypominałyśmy sobie wówczas słowa naszej koleżanki, mieszkającej w Chinach i mówiącej językiem lokalsów, że niemal codziennie słyszy pod swoi adresem niewybredne: „biała małpa”. Na koniec pobytu okradziono nas. Okazało się, że bagaże wrzucone do luku bagażowego podczas przejazdu z Phuketu do Bangkoku, zostały wypakowane, przeszukane, pozbawione przedmiotów o jakiejkolwiek wartości i ponownie spakowane. Gdy zgłosiłyśmy straty na policji, usłyszałyśmy na odchodne: „Chociaż wiecie, którymi autobusami już nie jeździć.”

Tym razem kilkunastodniowy wyjazd sprawił, że nasza opinia o Tajlandii całkowicie się zmieniła. Uznałyśmy ją za przyjazny, piękny, czysty kraj, otwarty na nowoczesne, designerskie rozwiązania, w którym króluje przepyszna kuchnia. Nagle definicja Tajlandii jako „krainy uśmiechu”, którą dotąd poddawałyśmy w wątpliwość, zyskała nową jakość. Po raz kolejny też uświadomiłyśmy sobie, jak wiele zależy, od tzw. punktu siedzenia… Z perspektywy Mumbaju, Bangkok jest ekskluzywną, nowoczesną metropolią, wychodzącą naprzeciw potrzebom mieszkańców i turystów.

Transport
W Mumbaju, gdy wsiadasz do taksówki, musisz mieć wiele rzeczy na uwadze. Począwszy od swojego bezpieczeństwa, na czasie i kasie kończąc. Krótko mówiąc, nie wiadomo, czy, za ile i gdzie ewentualnie dojedziesz. W Bangkoku wsiadasz, jedziesz, wysiadasz…
W Mumbaju masz do dyspozycji kolej miejską, ale trzeba być odważnym i zwinnym niczym Tarzan, żeby wyjść z podróży cało i z uśmiechem. Mi to się na razie nie udaje i zwykle, przejażdżkę kończę, stojąc już bezpiecznie na peronie i wykrzykując w kierunku ludzi zapełniających wagony „Are you crazy?!”. Ci ludzie jeszcze przed chwilą parli na mnie siłą swych ciał, nie pozwalali wysiąść uwieszeni na wagonach niczym bombki na brzydkiej choince. Dodam tylko, że kolej nie ma drzwi. Podróżuje nią 4 mln ludzi dziennie… O klimatyzacji nikt tu nie słyszał.
W Bangkoku  jest śliczna, czysta, zadbana kolej BTS. Wsiadasz i wysiadasz, o nikogo się przy okazji nie ocierając. Jeszcze metro tu mają, ale w Mumbaju to słowo nie ma swego desygnatu…

Mumbaj: Are you crazy?

Zakupy
W Mumbaju, jeśli jesteś kobietą, nie kupisz sobie szpilek czy butów na obcasie ot tak. Jest mnóstwo sklepów, stoisk, targowisk, rynków, ale z japonkami i różnego rodzaju klapkami. O inne obuwie trudno, chyba że wybierzesz się z porządnie wypchanym portfelem do jedynego porządnego centrum handlowego w mieście – Phoenixa. Tu się chodzi jak po muzeum, z nabożnością. Wszystko jest – Burberry, Zegna, Armani, ale dla większości mumbajczyków ceny oscylują na poziomie kosmicznym. Bluzki, sukienki, płaszcza też sobie nie kupisz w byle sklepie, choć sklepów są tysiące... Za to sari nabędziesz niemal na każdym rogu ulicy.
 W Bangkoku wychodzisz na ulicę, wybierasz, przebierasz i kupujesz. A jeśli nie znajdujesz tego, co ci potrzebne, jedziesz na weekendowy rynek Chatuchak. Ceny są wypisane, czarno na białym. Możesz próbować się targować, ale nie jest to już tak mile widziane jak niegdyś. Informację „Fixed price”spotkać można coraz częściej. Na Chatuchak gubisz się pośród setek stoisk, ale po kilku godzinach wychodzisz z siatami designerskich ciuchów i butów. Młodzi projektanci sprzedają tu swoje dzieła za równowartość 20-25 pln. Wiele z nich zdaje się być bezpośrednią inspiracją mody propagowanej przez Roberta Kupisza. Z jego metką to samo nabędziesz w Polsce, ale za równowartość co najmniej kilkuset złotych.    

Bangkok: Jedno z setek designerskich stoisk na Chatuchaku

Turystyka
Będąc w Mumbaju, musisz się nieźle nagłowić, żeby zorganizować sobie dzień w mieście bądź poza nim. Nie ma biur podróży, proponujących wyjazd na wyspy, na plaże czy do parku rozrywki – choć wszystkie te miejsca są i można by było ułatwić do nich dostęp turystom i zmęczonym wiecznym gwarem mieszkańcom.
W Bangkoku znów jest łatwiej. Miasto wychodzi do Ciebie ze swą ofertą. W turystycznych lokalizacjach – przy Khao San czy Sukhumwit nie musisz się nawet rozglądać, żeby znaleźć propozycje zwiedzania miasta bądź okolic. Kilka lat temu można było spotkać na ulicach wielu oszustów, proponujących atrakcje za grosze. Teraz ceny są wszędzie na podobnym poziomie, wypisane w cennikach. Można zwiedzać i odpoczywać bez walki i stresu.

Tajlandia: Dostęp do zróżnicowanych form wypoczynku jest łatwy...
tani...


i przyjemny.


Kuchnia
Jeśli kocha się kuchnię indyjską, to jest w Mumbaju, w czym wybierać. Jeśli ma się ochotę na coś innego, to trudno o odmianę. A jeśli już się znajdzie restaurację, której menu wydaje się proponować włoskie, japońskie, francuskie przysmaki, to weryfikacja często bywa rozczarowująca. Spaghetti, jakby się nie nazywało, z reguły smakuje podobnie – pikantnie. Na ponad 10.000 restauracji i knajp, te serwujące sushi można policzyć na palcach jednej ręki. Jak już się w takiej zasiądzie do posiłku i spojrzy na ryżowe ugniotki na ostro, pojawia się małe, ale jednak, poczucie rozczarowania.
I w tej dziedzinie Bangkok okazuje się przyjaźniejszy. Dostęp do światowej kuchni jest. Ceny niewygórowane. Smak dań zgodny z oczekiwaniami. Zabawne, bo mimo tego, że cenimy kuchnię tajską, to większość posiłków spożywałyśmy we włoskich bądź japońskich restauracjach. Dopada nas tęsknota? Szybko.  

Bangkok: Nieumalowane, niewyspane, ale sushi jest!


Otoczenie
W Mumbaju jest brudno i śmierdzi. Gdy słyszałam podobne opinie od znajomych przed przeprowadzką, niemal się na nich obrażałam. Przez pierwsze miesiące rzeczywiście nie czułyśmy słodkiego odoru śmieci, który teraz towarzyszy nam na co dzień. Być może to kwestia pory roku. Przyjechałyśmy tu przed monsunem. Powietrze było suche i skwarne. Nie chciało się też dostrzec zwałów odpadków na ulicach. W słońcu wyglądały jakoś tak kolorowo i pogodnie. Gdy codziennie zaczęło padać, nie dość, że zrobiło się szaro, to odruch chwytania się za nos stał się natarczywy - coraz trudniej nam go opanować. W jakiejś książce wyczytałyśmy, że Indusi mają swojego boga od śmieci. Wierzą, że gdy nabrudzą, on posprząta. Ale jakoś nie sprząta.     
W Bangkoku, mimo że nie jest tak higieniczny jak Singapur, jest czysto i odorów brak. To poczułyśmy i zauważyłyśmy od razu po tym, gdy znalazłyśmy się na lotnisku. Wizyta na ulicy była jeszcze milszą niespodzianką – niemal brak ludzi, o których można się potknąć, bo akurat śpią. Chodniki bez dziur czy wyrw. Płyty chodnikowe całe, widoczne, bez zalegających odpadków. Raj!


Brak tłumów
Mumbaj powinno się polecać ludziom, którym brakuje dotyku drugiego człowieka. Tu można się ocierać do woli. Wszędzie znajdzie się tłum gotowy do kontaktu fizycznego. A dodatkowym plusem dla niektórych może być uwaga, jaką się zyskuje dzięki barwie swojej skóry. 100% uwagi i dotyku za darmo tylko w Mumbaju! Pobyt tu sprawia, że szybko można zrozumieć gwiazdy, o których czyta się, że nie chcą wychodzić na ulice i mieć kontaktu z otoczeniem. Po dziesiątym zdjęciu z przypadkowym przechodniem, uśmiech zaczyna przygasać.
W Bangkoku horror pod tym względem. Nikt nie patrzy. Nikogo nic nie obchodzi. Na nic się zdaje biała skóra….

Bangkok: Ani jednego człowieka w tle!

 Wyliczać mogłabym bez końca. Lista ta może wydać się pretensjonalna i tworzona z perspektywy zmanierowanych expatek. Jednak im więcej rozmawiam z obytymi Indusami, a takich czasem spotykamy, tym bardziej utwierdzamy się w tym, że ich potrzeby są podobne do naszych. Też chcą mieć jeansy, przejechać się bez stresu taksówką i czasem zjeść coś innego niż curry. Wraz z ich potrzebami zmienia się miasto, a w konsekwencji cały kraj. Chyba jest to nieuniknione.

Ten proces przeszła bądź przechodzi właśnie Tajlandia, która przeszła transformację w ciągu kilku lat. Ewidentnie stała się bardziej cywilizowana w naszym europejskim rozumieniu. Jednocześnie nietrudno zauważyć, że traci powoli swój egzotyczny charakter. Coś za coś?