Naczytałyśmy się samych dobrych rzeczy o Goa, jeszcze
będąc w Polsce. Kto o nim słyszał? Niewiarygodne widoki, lazurowa woda,
piaszczyste, dziewicze niemal plaże… Ta wiedza okazała się potem naszym ciężarem.
A było to tak: Byłyśmy zmęczone Mumbajem i w sumie z dnia
na dzień postanowiłyśmy, że wyjeżdżamy, żeby wreszcie naładować akumulatory i
poocierać się o luksus. Cel okazał się ambitny.
Zaraz po wylądowaniu znalazłyśmy się na obskurnym
lotnisku, a gdy już się z niego wydostałyśmy - w obskurnym autobusie.
Lotnisko - wizytówka Goa |
Pewnie
gdybyśmy były w swojej typowej roli – jako turystki, które na miesiąc wpadły do
Azji, byłybyśmy w siódmym niebie. Wokół bardzo egzotycznie – palmy, małe
drewniane chatki, dużo zieleni, tłumy Hindusów i wszędzie krowy.
Chatki ze strzechą, półnagie dzieci, wokół zielono... |
Goańska architektura |
Turystyczne widoki |
Po przeżyciu niemal dziesięciu miesięcy w Indiach
czułyśmy się inaczej. Daleko nam było do tubylców, ale też brakowało nam
turystycznej otwartości na inność. Ten czas zmienił naszą perspektywę albo
zrobił z nas zrzędliwe baby.
Pierwsza plaża, którą odwiedziłyśmy, Palolem, zbiera
wyśmienite recenzje – rozrywkowa, a jednocześnie romantyczna, z widokiem na
Wyspę Motyli, z chatkami dla turystów zaraz przy linii brzegowej.
Palolem. Pięknie? |
Nam przypominała polskie wybrzeże, ale w gorszym wydaniu
– woda granatowa (daleko jej do pożądanego koloru turkusowego, ale plus za
temperaturę), brak infrastruktury (wszystko, co można by było nią nazwać
pozbijano ze spróchniałych desek), tłumy handlarzy byle czym i sprzedawców
wycieczek na wspomnianą wyspę.
Leżaki... |
Brak leżaków (takich w naszym rozumieniu), parasoli, sportów wodnych jeszcze
jakoś przeżyłyśmy – w końcu chodziło nam o miejsce niezbyt tłumne, a zatem z
założenia nie najatrakcyjniejsze. Trudniej było nam zaakceptować brak
porządnego noclegu… Chatki faktycznie stoją. Jedna przy drugiej. Zero
prywatności. Właściciele zadbali, żeby nie zmarnować cennej przestrzeni. I
wszystko ledwie trzyma się kupy, a jak już jako tako sklecone, to niezbyt
ładne, a jeśli ładne – to zawsze jakiś minus – nie ma ciepłej wody, nie ma
toalety w środku, obok klub muzyczny… Może nas starość dopadła…
Sprzedawcy wycieczki na Wyspę Motyli |
Wśród wypoczywających turyści z Europy, Ameryki, Kanady…
zachwyceni, przybrudzeni, jakby właśnie objechali Indie, zwykle poubierani w
spodnie z szerokim nogawkami i sprane T-shirty. Leżeli co dzień w brązowym, plażowym
piasku, wczytując się w książki. Hindusów niewielu. Wokół plaży odkryłyśmy
kilka przyjemnych restauracji prowadzonych przez expatów. Ktoś porwał nas na
imprezę w środku lasu. Można było załapać się na yogę o świcie bądź kupić
niepotrzebne przedmioty na lokalnym rynku.
Miło było, ale towarzyszyło nam na Palolem poczucie
nienasycenia – bo czy to jest Goa? Czy my czegoś nie przegapiamy?
Po kilku dniach spakowałyśmy się i wyruszyłyśmy na drugi
koniec wybrzeża, w poszukiwaniu prawdziwych cudów. Wybrałyśmy Bagę. Według
internetowych recenzji – centrum rozrywki. Spodziewałyśmy się mocnych wrażeń.
Spacery brzegiem morza |
I faktycznie. Działo się tam sporo. Tłumy. Tu wypoczynku
przede wszystkim szukali Hindusi i nieco Rosjan. Hindusi mają ciekawy sposób
spędzania czasu na plaży. Zwykle stoją bądź chodzą w tę i z powrotem. Znamy
nawet przyczynę tych spacerów – to chęć spalenia zbędnych kalorii. Nasi
sąsiedzi w Mumbaju tak właśnie dbają o linię – rundka po parkingu i obiad z
głowy.
Indyjska rodzina zażywa kąpieli |
Zatem na plaży Baga trudno się położyć, bo wokół tupanie
i piasek w oczy. Owszem są leżaki, ale można je znaleźć wyłącznie przy knajpach
oddalonych od brzegu. Jedzenie w tych knajpach marne, obsługa powolna, a czasem
pijana.
Infrastruktura |
Więcej infrastruktury |
Tu nonszalancko narzucony obrus |
Znów niezbyt ładnie. Niby wszystko, jak być powinno – woda, plaża i zachody
słońca, ale bez majestatycznych fal czy zapierających dech widoków. Trochę
śmieci, pamiętające lepsze czasy parasole, w piachu pety i plastikowe zużyte
kubeczki. Krajobraz dopełniał czerwony jeep jeżdżący po linii
brzegowej. Siedział w nim ratownik (tak to sobie dziś tłumaczymy) z megafonem
przy ustach, wrzeszczący coś co dwie minuty (z zegarkiem w ręku) do
zażywających kąpieli. Nie wysiadał z
pojazdu, nie gasił silnika, ratował słowem…
Pan Ratownik |
Tak wspominamy
Goa, w sumie staramy się o nim zapomnieć.