wtorek, 17 września 2013

“Ribbon dancing w 30 sekund” czyli nadążyć za Bollywood…


Z jednym z moich widzów :)

             Jest 1:34 w nocy. Dzwoni telefon. Półprzytomna podnoszę słuchawkę.
- Hallo?
- Cześć Lea, Jesteś jutro wolna?Potrzebuję modelki na największe w Mumbaju targi mody.
- W sumie to nie zajmuję się modelingiem, ale mogę to zrobić za dwa razy większą stawkę niż ta, którą proponujesz.
- O nie, nie. To za drogo, ale za “ribbon dancing” mogę ci tyle zapłacić. Właśnie mnie jedna dziewczyna wystawiła.
Zupełnie nie kojarzę, więc dopytuję:
- Co to jest “ribbon dancing”?.
- No, wiesz taniec z ribbon.
- Aaaaa, taniec z wstążkami… Nie, przykro mi. W życiu tego nie robiłam.
- Ale czułabyś się komfortowo robiąc to, prawda…?
Chwila konsternacji...
- Jeśli ty będziesz się czuł komfortowo, wiedząc, że nigdy nie tańczyłam z wstążkami, to tak…
- Wiesz, będzie jedna główna tancerka, cztery inne i ty. W sumie pięć pokazów po trzy minuty. Wszystkie zaczynają się o 12:00. My spotykamy się o 8:00, więc jeszcze będziesz miała czas, by poćwiczyć. Kostium i wszystko ci dam. Deal?
Ok, deal. Odkładam słuchawkę.
                Tym sposobem za cztery godziny ruszam do pracy jako tancerka z szarfami… Ponownie kładę się spać, myśląc, że chyba przesadziłam, godząc się tak szaloną rzecz.  Przecież nie jestem tancerką, a tym bardziej z wstążkami. Tłumaczę sobie jednak, że poczucie rytmu mam. Kroki łapię szybko, no i przecież będę miała czas, by zapoznać się z narzędziem pracy. Ponadto, jak wspomniał koordynator, będzie jedna główna tancerka, więc powinnam z pozostałymi robić jako jej tło… Tak sobię kombinuję. Jak się potem okazało, nic bardziej mylnego.

                 Docieram na miejsce zgodnie z obietnicą. Jestem jedną z pierwszych tam osób. 
(O punktualności w Mumbaju/Hindusów napiszę innym razem). 
Przez 30 minut przyglądam się robotnikom kończącym ustawiać stoiska wystawowe. Postanawiam w międzyczasie poszukać sceny, na której będę miała swój debiut. Niestety nie znajduję takiej. Jest już 8:30, więc dzwonię do koordynatora.
- Hej, jestem już na miejscu, za ile będziesz?
- Będę za 10minut.
- Ok.
              Czekam na niego do 9:45! Mówi, że za chwilę zjawią się kolejne tancerki, że mam poczekać, bo on musi jeszcze coś załatwić. Znika. O 10:30 pojawiają się trzy tancerki, które idą się przebrać się we własne kostiumy. Chwilę po 11-tej docierają kolejne dwie. Zaczynam się już ostro denerwować, że nie będę miała czasu, by nauczyć się kroków, więc zaczepiam jedną z nich i pytam: 
“Tańczyłaś już kiedyś z szarfą?”. 
Ta wytrzeszcza oczy i patrzy na mnie, jakbym co najmniej zapytała, czy żongluje. Ze skrzywioną miną odpowiada 
– „NIE”. 
Odpowiedź, mimo jej dziwnej reakcji, mnie cieszy. Myślę sobie, że nie jestem sama, więc już nie pytam o nic więcej, tylko biegnę szukać koordynatora. Próbuję dowiedzieć się, kiedy będę mogła poćwiczyć, bo jak wspomniałam nigdy nawet nie trzymałam szarfy w dłoniach.
- No problem, Lea, no problem. Kostiumy już jadą. Nie martw się. Tylko prosty taniec z szarfą, ok?
No…ok. (Bo co tu teraz powiedzieć…)                                                                                                                                                
Targi mody...
                   Wracam do dziewczyn i proszę by pokazały mi kroki „na sucho”. Patrzą na mnie jak na wariatkę.
- Ale my nie tańczymy z szarfami!
- Yyyyyyy, ale jak to? – Pytam.
- Ja jestem główną tancerką i tańczę z hula-hop.
- My z Julią mamy tańce brazylijskie, a dziewczyny tańczą Bollywood. Ty tańczysz z szarfą.
- No i tańczymy po kolei. My w parach, a wy dwie osobno.   

Taraaaaam! Po raz kolejny zapomniałam, że to przecież “Incredible India” i tu nigdy nic nie jest takie, jak się wydaje, jak mówią albo, jak ja sobie wyobrażę. Zamieram. Mam tysiące myśli. Między innymi “Run Forrest, run!”. Próbuję się uspokoić i podejść do tego z dystansem. Przeżyję… W końcu, kto tu mnie zna i jak to się ma do wieczności?
W najgorszym wypadku będę miała swoje “15 minut wstydu ”, a nie sławy. Postanawiam zostać i podołać wyzwaniu.                 
  
Ufff...Teraz to już nikt mnie nie rozpozna

            Jest już 11:30. Dociera mój kostium. Biegnę się przebrać. Wbijam się w fioletową sukienkę. Na nogach mam nadal swoje klapki, więc pytam się osoby, która dostarczyła mi kostium, gdzie są buty.
- Nie masz swoich?
- No nie, nie mam. Powiedziano mi, że kostium dostanę. 
- Ok, ok. Dam ci swoje. No problem. A gdzie masz szarfy?
Robi się coraz ciekawiej….                                                      
- No nie mam. Wszystko miałam dostać. 
- Ale przecież jesteś tancerką z szarfami, tak?
Odpowiadam sprytnie, żeby potem nie było…
- No będę dzisiaj tańczyła z szarfami. Ale szarf nie mam, bo miałam wszystko dostać.
- Ok, ok. No problem. Zaraz ci zorganizuję. Idź już do dziewczyn.

Ostatnie przygotowania mojego stoiska

                    Jest już po 12-tej. Miejscem naszych występów okazuje się jedno ze stoisk. Wystrój w stylu weneckim. Nasza scena to 2,5m x 2,5m maty tanecznej pośrodku stoiska. Pierwsi kupcy zaczynają pojawiać się w sklepie. Czekając na szarfy, układam w myślach prostą choreografię. Zaczynam panikować. Jest 12:30, gdy docierają moje szarfy. Idę do kanciapy, by pierwszy raz w życiu potrzymać je w dłoniach i poćwiczyć choćby najprostsze ruchy. Rozwijam je. W tym momencie wchodzi menadżerka odpowiedzialna za organizację występów.
- Lea, chodź. Jesteś pierwsza. Już zaczynasz.  
         
                   O…  Zaczynam mocno żałować swojej spontanicznie podjętej decyzji w środku nocy. Nawet nie wiem, czy będę potrafiła zatoczyć kółko tymi durnymi szarfami. Wychodzę. Przede mną stoi kilku obserwatorów, czekających na moje show. Staję na środku maty. Przyjmuję postawę a’la baletową. Serce mi wali, jak oszalałe. Biorę głęboki oddech, odwracam się w kierunku menadżerki i mówię, że jestem gotowa, że może włączyć muzykę.
- Nie mamy muzyki do “ribbon dancing”. Musisz tańczyć bez….
 
                   Parskam śmiechem. W tym momencie poziom atrakcji, wrażeń i stresu związany z “tańcem z szarfami” osiąga ekstremum i wszystko mi opada. Jest mi już bez różnicy, co się będzie dalej działo. Zaczynam tańczyć, nucąc po cichu utwór, który właśnie mi przyszedł do głowy – „Alegrię” Cirque du soleil. Zdawał się pasować do sytuacji. Myślę sobie przy okazji, że już chyba zupełnie oszalałam albo brakuje mi w życiu atrakcji. Wykonuję kilka magicznych ruchów wstążkami, które co chwilę czepiają się wieszaków. Po jakichś 30 sekundach przerywam i mówię, że jest za mało miejsca i nie dam rady tu tańczyć, a na pewno już nie z szarfami. Menadżerka przyznaje mi rację, ale szybko dodaje:
- No problem, no problem. Będziesz stała na podeście między manekinami i w miejscu ruszała samymi wstążkami.
Tak trafiam na sklepową witrynę. 
Ja z moimi szarfami
                 Oczywiście, okazuje się, że nie mam pięciu wyjść po trzy minuty, ale całe sześć godzin, by zabawiać gości i przypadkowych gapiów! Ku mojemu zaskoczeniu, pierwsze minuty mnie cieszą. Świetnie się bawię, próbując nowych wymyślnych sztuczek. Po godzinie mam już kilka z nich opanowanych do perfekcji i krótki układ choreograficzny, który zaczynam w kółko powtarzać. Liczba gapiów zwiększa się. W pewnym momencie podchodzi do mnie mężczyzna i wręcza wizytówkę, pytając, czy na prywatnych przyjęciach też tańczę z szarfami.
                 Po trzech godzinach wymiękam. Ramiona bolą mnie potwornie. Mój fun się skończył. Idę do koordynatora i mówię, że nie taka była umowa, i że nie będę już machała wstążkami za takie pieniądze. Ostatecznie idziemy na kompromis. Przez kolejne 2,5 godziny jestem manekinem na wystawie.
Jako manekin

Zaskakujące, a nierzadko przykre, sytuacje związane z komunikacją z Hindusami zdarzają się również na planach filmowych. Ale o specyfice pracy będzie w kolejnym poście. Tak czy inaczej, “ribbon dancing” mam już za sobą.


poniedziałek, 16 września 2013

Goście, goście...co dwie godziny nowi


Mija pół roku od naszego zamieszkania w Mumbaju. Nasza codzienność wreszcie się ukonstytuowała. Lea zadomowiła się w Bollywood, ja zaś nieco oswoiłam się z indyjskim stylem pracy. Ale dziś będzie o zwykłym dniu spędzanym w domu – pewnie też tak czasem macie, że, mimo  że pogoda piękna, to nic Was nie jest w stanie zmusić do wyjścia. Nas kusi jeszcze basen za oknem i korty tenisowe wzdychają z niedaleka.
Ale myliłby się ten, kto by przypuszczał, że w domu mamy święty spokój. W zasadzie ciągle coś się dzieje.

Rano

Przychodzi nasza sprzątaczka, Pudża. Pudża w sumie nie przychodzi, a wkracza do mieszkania. Z podniesioną wyniośle głową, przemierza duży pokój, kierując się do kuchni. Nie odpowiada na nasze nieśmiałe „Hello”. Nie traci czasu na głupstwa. Pudża świadczy nam swoje usługi, a my czujemy się w obowiązku z nich korzystać. Gdy tylko się wprowadziłyśmy, dostałyśmy zaproszenie od spółdzielni mieszkaniowej. Trzyosobowy zarząd uścisnął nam dłonie, informując, co następuje: 
  1. Trzeba mieć sprzątaczkę
  2.  Kucharz też by się przydał
  3.  Drzwi należy otwierać, będąc ubraną, od stóp do głów, bo mężczyźni w Indiach łatwo tracą panowanie nad sobą (cyt. „loose their temper”)

Te trzy rady nieco nas poruszyły i zbuntowały. Jakim prawem, ktoś nam mówi, co trzeba i jeszcze wtrąca się do naszej codzienności? Wiedziałyśmy też, że trzecia rada oparta była na „życzliwych”, sąsiedzkich obserwacjach – dotąd otwierałyśmy drzwi w piżamach, podomkach bądź w ręcznikach.
Ale wróćmy do dwóch pierwszych zaleceń – wówczas wydały nam się dziwne, dziś już wiemy, że kluczem do nich są kasty. O podziałach społecznych nie mówi się tu głośno. Pamiętam, jak zaraz po przyjeździe wypytywałam o nie swoich współpracowników. Niewiele się wtedy dowiedziałam, bo nikt wprost nie chce przyznać, że kasty są. Mumbajczycy aspirują do nowoczesności, a podziały społeczne nijak do nich nie pasują. W konsekwencji ustalony porządek istnieje, ale nikt głośno o nim nie mówi. Te niepisane zasady sprawiają, że w tym wielowyznaniowym państwie zamieszkiwanym przez ponad bilion ludzi stosunkowo rzadko mają miejsce wewnętrzne konflikty. Każdy zna tu swoje miejsce albo niemal każdy...

W konsekwencji Hindusi z wyższych kast czują się w obowiązku zapewniać pracę, tym z niższych. A ci z niższych wymagają od tych z wyższych odpowiedniego traktowania. W moim biurze podczas ważnych spotkań czy konferencji, wszyscy milkną, gdy do sali wchodzi chłopak z tacą, pytając głośno, wręcz ostentacyjnie: „Dla kogo kawa? A dla kogo herbata?”. W końcu to jego praca, więc daje się mu przestrzeń, by tę pracę mógł wykonywać. Moi koledzy i koleżanki, nawet ci, których płace są na stosunkowo niskim poziomie, mają kucharzy i sprzątaczki. Nie wykonują żadnych domowych obowiązków samodzielnie. Nawet nie ścielą łóżka.  Jest to źle widziane. Jeden z moich kolegów opowiadał mi, że gdy wyjechał na kontrakt do Europy, przeżył szok. Nie potrafił się pogodzić z nowym, trybem życia, zaś na wynajęcie obsługi nie bardzo było go stać. Bo o tym też trzeba wspomnieć, że wynagrodzenia sprzątaczek są tu bardzo niskie.    
Ale wróćmy do naszego dnia spędzanego w domu… Cykl wizyt dopiero się zaczyna.

Przed południem

Pukanie do drzwi – mężczyźni w uniformach przychodzą zabrać śmieci. Przykry obowiązek pozbywania się odpadków, mamy z głowy. W ramach wynajmu mieszkania.

Po południu

Zakupy… Bez wychodzenia z domu za darmo panowie z pobliskich sklepów dostarczają nam artykuły spożywcze i chemiczne. Zamówienie zawsze kosztuje nas trochę nerwów – Indian English ze swoją specyficzną wymową wciąż wydaje nam się wymagający.
Obiad… Znów bez dodatkowych kosztów mamy dostawę do domu. Po namyśle nie zdecydowałyśmy się na kucharza, ale często korzystamy z dostępnych usług kulinarnych. Za kilka polskich złotych zamawiamy kilkudaniowy posiłek dostarczany w metalowym czworaku. Niestety dań się nie wybiera – cała okolica je to, co akurat jest w osiedlowej garkuchni dostępne. Po posiłku wystawia się pojemniki za drzwi. Nad ranem znikają.

I wzdęcie gotowe :)

Wieczór

Wieczorami odwiedza nas wąsaty pan od prasowania. Pakuje pogniecioną odzież do reklamówki, by wrócić z odprasowanymi ubraniami za dwa dni. Kasuje 5 rupii od sztuki. Wygodne.
Na koniec wizytę składa nam pan z przekąskami. Sprzedaje popcorn, chrupki i smażone w głębokim oleju smakołyki.

Życie jest tu proste. Nie trzeba wychodzić z domu, ale trzeba pamiętać o jednym - należy otwierać drzwi. Pewnego razu zmęczone tłumem ludzi, z którymi musimy mieć kontakt, choć nie zawsze chcemy, wyłączyłyśmy dzwonek (jest taka opcja!). Szybko odwiedził nas komitet spółdzielczy – „Co się z Wami dzieje? Czemu nie wyrzucacie śmieci?”