środa, 22 maja 2013

A miałam być sexbombą...

Lalunia... z nieco kościotrupim ramieniem

Kolejny dzień na planie. Tym razem reklama Axe
Pobudka o 6-tej, dotarcie na plan zdjęciowy 8:00, czyli godzina w podróży – świetnie, jak na Mumbaj! W 22-milionowym mieście przemieszczanie się jest nie lada wyzwaniem.
    Zaczęło się od przymiarki stroju. Zaprowadzono mnie do wielkiego hangaru. Część scenografii była już gotowa. Całość robiła wrażenie cukierkowej wersji realiów wyjętych z „Romea i Julii“.
Gdzie nie spojrzeć – pracownicy, pomocnicy i ludzie od wszystkiego. Każdy ważny, bo ma swoje, specjalistyczne zajęcie, na którym się zna najlepiej – np. wycieranie luster w garderobie, omiatanie wnętrz słomianą miotłą, przynoszenie bawarki.
    W prawym rogu dostrzegłam kącik ze strojami. Jednym okiem objęłam kostiumy – jak z parady w Rio lub show w Las Vegas. Jedna z pracownic, widząc mnie, szybko podbiegła, dopytała o formalności i wręczyła „pakiet“ do przymiarki. Poszłam na zaplecze, bo tu, nikt nie przebiera się przy innych. Jest to jedna z wielu rzeczy, które różnią polski plan filmowy/reklamowy od hinduskiego.


Fragmenty scenografii

Drzwi do przyczepy-garderoby

Moje pierwsze stanowisko pracy

Tu przypiął, tam przyłatał - poprawek dokonuje się na bieżąco

Rekwizytornia



W Polsce garderoby istnieją, ale, jeśli jest taka potrzeba, to zrzucasz strój stojąc na planie. W międzyczasie dźwiękowiec bez skrępowania włoży Ci rękę do stanika, by znaleźć idealne miejsce dla mikroportu, a garderobiana usiądzie w kroku, bo właśnie trzeba zacerować majtki. Tu inna bajka. Garderobiana zamyka oczy, odwraca się lub wychodzi, gdy podnosisz koszulkę do góry. Twoje koleżanki krzyczą zaś, gdy ktoś przez przypadek wchodzi do pomieszczenia, w którym zmieniają stroje, no bo przecież są w samych rajstopach. Dźwięk kobietom przypinają jedynie kobiety; bardzo delikatnie i uważając, by przypadkiem, nie musnąć piersi. Czasem te wszystkie zabiegi śmieszą, ale zdarza się, że irytują. Przez te zabawy „bułkę przez bibułkę“ traci się masę czasu. W naszym pięknym kraju golizna na planie jest czymś normalnym, tu raczej przeraża i onieśmiela, choć pewnie też na swój zawstydzony sposób podnieca. Ale nie o tym chciałam...
 Włożyłam na siebie kusy strój  - złoty stanik oraz skąpe majtki tego samego koloru. Następnie grzecznie pomaszerowałam zaprezentować się głównej garderobianej. Patrząc na moje piersi z bezcenną miną powiedziała: „We need to change it. It‘s too much“.  Myślałam, że okres świetności mojego biustu mam za sobą (wciąż z rozrzewnieniem wspominam swoje 99 cm), a tu proszę „It‘s too much“. Cudownie. Poczułam się niczym sex-bomba. Hinduska zaczęła mi tłumaczyć, że w tutejszej telewizji nie można pokazywać za dużo. I najlepiej będzie, jeśli mi da większy stanik, by nieco ukryć moje walory. Tak też się stało.
It's too much!


This is ok.
Większy rozmiar bielizny faktycznie tonował efekt. Już nie czułam się taka piękna i ponętna :), ale mając na uwadze moje wcześniejsze doświadczenia chyba powinnam się cieszyć, że nikt nie chciał mi ich obciąć...
Zanim otrzymałam nowy strój, w skromnym wdzianku wysłano mnie na śniadanie. Forma posiłków i ich częstotliwość też jest tu inna niż na polskim planie, przynajmniej, gdy pojawiasz się na nim w roli tła. Statysta lub szczęściarz epizodysta z reguły sam zaopatruje się w słynne polskie kanapki i wodę.W Bollywood możesz liczyć na pełne wyżywienie (czyli ewentualna inwestycja w dojazd zwraca się zawsze w postaci prowiantu J). Dostajesz śniadanie, obiad, kolację, przekąski, no i napoje - od wody począwszy, na  herbacie, kawie i sokach kończąc. Wyznaczeni do tego panowie biegają po planie i uzupełniają płyny w organizmach aktorów, epizodystów i statystów. Nie czuć podziału. Czasem ekipa dostaje colę czy Red Bulla. Zawsze można też mieć zachciankę. (Przypomniało mi się, jak jedna z poznanych na planie Hindusek, młoda i szalenie sympatyczna, uczyła mnie: „Pracujesz, więc musisz jeść i pić. Proś o wszystko. Jeśli nie chcesz teraz, to zamów sobie, co chcesz i ile chcesz i weź do domu.“. Wyczułam w niej polskie geny... J). Posiłki z reguły są w formie bufetu, podczas gdy u nas, masz raczej do wyboru opcję A lub B.  Pomimo wielu możliwości, czasem trudno mi się zdecydować - część potraw jest spicy, część bardziej spicy, a reszta f...g spicy. W każdym razie jedzenia zawsze jest sporo i są owoce. No i wszyscy jedzą o tej samej porze. Nigdy nie zapomnę nieprzyjemnego uczucia, gdy w Polsce, będąc epizodystką, zostałam wyproszona z kantyny słowami: “Najpierw je EKIPA FILMOWA, potem RESZTA.”.   

Fotka na bloga

Jest też czas na romanse...

No nic, wracając do tematu. Roznegliżowana idę na śniadanie i czuję, jak ściągam wzrok za wzrokiem. Na stołówce może z dziesięć osób. Stoliki puste. Siadam w końcu przy jednym. Mijają dwie minuty i mimo że pozostałe stoliki nadal pozostają wolne, mój zapełnia się gośćmi płci męskiej. I tak w towarzystwie gapiących mi się w dekolt Hindusów spożywam kolejne nietypowe dla mnie śniadanie.
Amatorzy dekoltów ze śniadania

Poranny bufet

Mój skromny, ale z wyboru, obiad




Następnie powrót do garderoby, zamiana stanika, make up, no i fryzura. Trochę to trwało. Po ostatnim ścięciu trudno było przymocować na mojej głowie ozdobne pióra, które były dodatkiem do stroju. W końcu fryzjerka znalazła sposób. Pod włosy wsadziła zwój skarpetek i pończoch i przyczepiła całą konstrukcję. Jeszcze tylko ostatnie poprawki i buty. I gotowe. Srebro, cekiny i pióra... apoteoza kiczu.
Już prawie gotowa

Kulka pończoch już schowana

W wolnych chwilach, a jest ich sporo, można nadrobić zaległości w kontaktach


Koleżanki zza wschodniej granicy nie chciały mi zrobić fotki..."Jeszcze się tym znudzisz..."



Potem już standard. Godzina na planie, godzina czekania, godzina jedzenia, poprawa make-upu, zmiana strojów. I tak do końca. Dwanaście godzin mija, raz szybciej, raz wolniej, ale zawsze mnie cieszy. Po pracy – natychmiastowa wypłata, więc jest dodatkowa motywacja. 
Tym razem czas umilał mi młodziutki Meksykanim. Poznałam również sympatyczną tancerkę z Australii oraz kolejną grupę dziewczyn zza sąsiedniej granicy. Rosjanki nie cieszą się tu zbyt dobrą sławą, zaś spotkać można ich sporo. 
Na planie, jak zwykle wszystko toczy się bez pośpiechu, bez nerwów i krzyków, znanych mi z Polski. Obserwacja tego całego zamieszania i postaci w nie uwikłanych jest dla mnie zawsze niesamowitym i pouczającym doświadczeniem, ale o tym next time...
Nowa koleżanka, baletnica z Australii


Kolega z Meksyku












środa, 8 maja 2013

Dzień na planie


No i przyszedł pierwszy szok, trauma.
Zapowiadało się pięknie. Właśnie dostałam główną rolę w epizodzie formatu Crime Patrol (polski odpowiednik to “Malanowski i partnerzy”).
Na plan zostałam zawieziona samochodem, który przyjechał specjalnie po mnie, i tylko po mnie pod sam dom - cudownie. Plan znajdował się 2 godziny od domu. Miejsce przypomniało mi ostatnie wakacje w Brazylii. Podobna, przepiękna sceneria. Z małą różnicą - zapachu. A właściwie potwornego rybiego smrodu. Trudno. 

Planowa sceneria


Wany ekipy


Nacieszyłam oczy na wdechu, pobiegłam na śniadanie, a potem do garderoby. 
Czekały tam na mnie dwie panie. Garderobiana, opiekunka aktorów a zarazem kierowniczka od wszystkiego - Abhilasha oraz młoda dziewczyna, wiek na oko 18 lat max, fryzjerka, której imienia nie było mi dane poznać. Może i dobrze. Bo odmieniałabym je dziś przez wszystkie przypadki. 

Posadzono mnie na krześle, pośrodku pokoju hotelowego. Rozpoczął się proces charakteryzacji. 
Wielki był mój szok, gdy okazało się, że jedynymi środkami, jakimi dysponuje fryzjerka, by zrobić ze mnie bóstwo, była stara suszarka i grzebień… Nic więcej, nawet wody.
Dziewczyna uparcie, na sucho, próbowała podkręcić i nastroszyć mi włosy. Mijały minuty. Zaczęłam tracić cierpliwość, a suszarka - palić mi głowę, włosy i uszy. Gorąco. Miałam wrażenie, że za chwilę moja głowa stanie w płomieniach. Krzyknęłam “Auuućććć”.                                                                                                                                         
 
                           Abhilasha poderwała się i własnymi dłońmi zaczęła chronić mi uszy i fragment głowy.  LOL! Specjalistka od włosów nie ustępowała jednak. Każdy, kto mnie zna, może wyobrazić sobie, jaki efekt mogła osiągać na moich włosach, stosując jedynie gorący podmuch suszarki… Suche siano. 
                          Nie widziałam siebie, bo nie było lustra przede mną, ale czułam, że zaczyna być coraz gorzej.

Abhilasha - pani od wszystkiego i ja
                    Po jakichś 20 minutach zrezygnowana fryzjerka wydusiła z siebie kilka zdań. Abhilasha w jej imieniu zapytała, czy mogą mi podciąć końcówki. 1-2 cm nie zrobią wizualnej różnicy, a włosy będzie łatwiej ułożyć.
                  Oczywiście, że się zgodziłam. Rzeczywiście były trochę sfatygowane, więc czemu nie?
Nie omieszkałam dodać, że przydałby się jakiś spray, guma, pianka, lakier, cokolwiek, bo inaczej będzie ciężko.  Abhi próbowała mnie uspokoić i dawała do zrozumienia, że niestety jestem zdana jedynie na “wichurę”.
 
Minęła chwila i fryzjerka wróciła, z nożyczkami. Z rozpędu, bez przyczesania, nawilżenia czy zastanowienia przyłożyła nożyczki do włosów. Wydało mi się, że przestało jej już chodzić o końcówki. 
Zdążyłam tylko wymamrotać “I hope you know, what you're doing…” 


Ciach, ciach, ciach. Ot tak, spontanicznie, z fantazją... 
Abhilasha zerwala się. Zaczęła coś nerwowo mówić do fryzjerki. Ta wykonała jeszcze dwa cięcia. Gotowe
Moja opiekunka pobladła. Trudno było to dostrzec przy jej odcieniu skóry, ale patrząc na jej minę, takie miałam wrażenie. W zwolnionym tempie wypowiedziała kilka słów i siadła na łożku. Nastąpiła chwila przerażającej ciszy. Już wiedziałam, że nie jest dobrze. Dotknęłam włosów. Z jednej strony były przycięte przy uchu, z drugiej trochę dłuższe i postrzępione.
Zamknęłam oczy i wiele niecenzuralnych wyrazów przemknęło mi przez myśl. Za cztery dni miałam umówione kolejne zlecenie. Jednym z głównych kryteriów wyboru były włosy właśnie - ich długość i kolor.
Podeszłam w końcu do lustra znajdującego się w łazience. Nie wiedziałam czy się rozpłakać, czy parsknąć śmiechem. Wyglądałam jak uciekinierka z zakładu dla obłąkanych. Nie wiem, jaki kierunek sztuki współczesnego fryzjerstwa pani kończyła, ale moja 6-letnia siostrzenica wydawała się mieć większe umiejętności. Na głowie miałam kubistyczna formę. Dziwne schody w nieznanym mi stylu, ani asymetria, ani symetria. Szaleństwo artystki. Gdy tak stałam zszokowana nowym image, Abhi poszła po kierownika produkcji i reżysera.
Wcale nie piękna katastrofa
Ratunku!

    Dopiero teraz dostrzegłam nożyczki, którymi byłam ścinana. Takie do papieru, sznurka i innych czynności ułatwiających codzienne domowe życie. Posłałam fryzjerce piorunujące spojrzenie i wróciłam potulnie na krzesło. Co było robić? Śmiech wydobywał się ze mnie sam. Bezmyślnie. Reakcja powstrząsowa
Narzędzie zbrodni
Włosy seksownej studentki


W końcu przyszły szychyWidok był bezcenny. Mężczyźni patrzyli na mnie w ciszy, z szeroko otwartymi oczami. Reżeser nie wytrzymał i wyszedł bez słowa
Kierownik produkcji zaczął krzyczeć coś w niezrozumiałym dla mnie języku, ale jego gesty pukania w głowę w kierunku profesjonalistki, odczytałam.
   Gdy skończył twórcza fryzjerka opadła na łóżko i zalała się łzami. Następnego dnia dowiedziałam się, że w tamtym momencie została zwolniona z pracy. Nic dziwnego. Miałam być piękną, zmysłową studentką z zagranicy, ala Sharon Stone, której znajomy okazuje się bezsilny wobec jej wdzięków (co w końcu skutkuje gwałtem). A przypominałam raczej Charlize Theron z Monstera
Ścinki tego, co kiedyś tworzyło moją fryzurę. 


Ekipa zaczęła mnie przepraszać
Reżyser wrócił po chwili i zaczął robić mi zdjęcia. Jak się później okazało, musiał otrzymać pozwolenie od producenta na kontynuację zdjęć i zmianę wizerunku głównej bohaterki… W międzyczasie kierownik produkcji, by uratować pierwotny zamysłpróbował jeszcze ściągnąć dla mnie perukę z okolicy
Minęły 3 godziny.  
W końcu dostałam kapelusz na głowę i poszłam na plan. A tam pełne napięcie. Gwałt i sala sądowa. 
Sala sądowa na planie

Muszę przyznać, że pomimo mojego aktorskiego profesjonalizmu ;), myśli same płynęły do tego, co znajduje się pod kapeluszem. 

Od dramatycznego zdarzenia minęły 4 dni i, gdybyście pytali, to już jest mi lepiej. Chociaż po powrocie do domu wyglądałam jakbym straciła dorobek swojego życia no i śmierdziałam jak po całym dniu spędzonym w rybnym. Kwiatek nawet wątpiła, czy byłam na planie...
 
P.S. Ekipa obiecała pokryć koszt wizyty u fryzjera, gdy włosy odrosną mi na tyle, by można było coś z nimi zrobić.


środa, 1 maja 2013

Przygoda w Bollywood

    
     
        Wszystko zaczęło się od telefonu. Jak zwykle tutaj. Mimo że jesteśmy tu kilka tygodni, w ciągu godziny Lea odbywa przynajmniej trzy konwersacje z ludźmi powiązanymi z branżą filmową. Zakładam, że to więzy dość luźne, ale są. W każdym razie dzwonią do niej agenci i coś mówią. Mówią dużo, przekonują, podają stawki, godziny, opowiadają role do zagrania. Generalnie przedstawiają świat wielkich możliwości. Niestety niezbyt zrozumiale. Ja zawsze przysłuchuję się tym konwersacjom z uśmiechem. Wiem, że za moment padnie z ust Lei: „I’m sorry. Could you repeat?”.
     Agenci, jak wielu innych Hindusów, mówią po angielsku, ale w dość specyficzny sposób. Używają pięknych, niekiedy wyszukanych słów i konstrukcji, ale łączą je z hinduską akcentuacją. Nie sposób odszyfrować, przynajmniej w pierwszych tygodniach pobytu w Indiach. Słyszałyśmy, że potem nasiąka się tym dziwnym hindish i zaczyna mówić podobnie.
     Jak zwykle rozmowa Lei skończyła się prośbą o przysłanie SMS z propozycją i danymi: „Co? Gdzie? Za ile? Kiedy? Jak długo?”. Hindusi nie lubią pisać, a przynajmniej nie lubią pisać konkretnie. Słowo powiedziane nie zobowiązuje. Zawsze można powiedzieć, że się nie zrozumieliśmy. Trudniej zaprzeczyć słowu pisanemu. Zwykle targi i dopytywania smsowe pochłaniają sporo czasu. Niekiedy kontakt z drugiej strony po 15 wiadomościach po prostu się urywa, żeby pojawić się za dwa dni z nową propozycją.
     Tym razem udało się dogadać szczegóły. Pieniądze do zarobienia były całkiem spore.
     Zwykle nie angażuję się w aktorskie przedsięwzięcia, żeby nie czuć zażenowania i nie sprawiać przykrości tym, którzy ewentualnie byliby zmuszeni mnie oglądać. Ale perspektywa weekendu w samotności zachęciła mnie do działania. Poza tym oferta była dla dwóch kobiet w okolicach 30-tki. A to przecież my.
     Wzięłyśmy taksówkę do umówionego hotelu. Gdy dotarłyśmy zgłosił się po nas niepozorny mężczyzna, niski, szczupły, z plecakiem. Swoją drogą wygląd Hindusów jest zwodniczy. Na ogół wydają się niepozorni ze względu na drobną budowę. Niezależnie od branży już nieraz miałyśmy wrażenie, że rozmawiamy z jakimś zastępcą zastępcy, a potem okazywało się, że to szef szefów. Chudy, mały i z plecakiem. 
Lea-gwiazda sprawdza, czy pokój sprzątany jest z należytą starannością


W hotelu. W tle nasz opiekun, mistrz czytania z twarzy.

     Pan Hindus coś wymamrotał. Po chwili rozdzwonił się telefon. Agent poinformował nas, że niski gość nie rozumie angielskiego, ale że się nami zaopiekuje, zapewniając nocleg i posiłki. Czy on naprawdę tak powiedział? Już samo to ze względu na hindish stało pod znakiem zapytania. A jeśli tak powiedział, to treść wydała nam się bez sensu. Niby jak ma o nas zadbać, skoro nie możemy się porozumieć?
     Później okazało się, że nasz towarzysz do perfekcji opanował sztukę odczytywania mimiki. Wystarczyło spojrzeć na coś, skrzywić się bądź wydąć usta, żeby dostać to, o czym się myśli. W związku z tym miałyśmy wszystkiego pod dostatkiem, a Aftav stał się w międzyczasie naszym prywatnym fotografem.
     Po chwili dołączył do nas jeszcze Amerykanin, który również został zaangażowany do pracy w filmie. Alex podczas tego weekendu sporo nam opowiedział o swoich aktorskich doświadczeniach w Bollywood. Okazało się, że kilka lat temu porzucił managerskie stanowisko w korporacji i rozpoczął przygodę z X Muzą w Mumbaju. Skończył kursy prowadzone przez hinduskie gwiazdy i teraz jeździ sobie po planach, odgrywając mniejsze i większe role.
     Hotel okazał się przyjemny, a my, jak tylko dano nam klucze do pokoju, poczułyśmy się jak celebrytki. Nagle rozrywek nam się zachciało i szaleństwa po gwiazdorsku! Szkoda, że nie miałyśmy ze sobą elektrycznych gitar, żeby je sobie porozbijać o podłogę…
     Nakarmiono nas, napojono, po czym poinstruowano, że musimy się dobrze wyspać – pan agent przez telefon poinstruował.
     Rano pod hotel podjechał samochód terenowy. W aucie czekał na nas kierowca z nowym kolegą z Australii (na zdjęciach to ten z wąsem).  
 Od razu można było wyczuć, że żywotnemu pięćdziesięciolatkowi przypadła ważna rola, bo ewidentnie popadł w samozachwyt. Nie zadawał pytań. Od chwili, gdy nas zobaczył, mówił. Mówił o sobie bądź o uwielbieniu, jakim ponoć darzą go indyjscy filmowcy.
Z kolegami z planu. Z tyłu nasza przyczepa.
     Dowiedziałyśmy się w czasie podróży, że scenariusz opiera się na faktach. Opowiada o wydarzeniach, które wstrząsnęły stanem Maharashtra (tym, w którym znajduje się Mumbaj) w 1909 roku. Zabito wówczas angielskiego gubernatora, czyli naszego znajomego z Australii. 
Martwy gubernator
     Gdy dojechaliśmy, dostałyśmy do dyspozycji przyczepę, mającą być naszym tymczasowym domem. Wyglądała jak wyjęta z lat 80-tych. Zresztą prawdopodobnie była. Wewnątrz panował półmrok. Na ścianach czerwień. Pośrodku jednego z dwóch pokoi umieszczono toaletkę z półokrągłym lustrem otoczonym sznurem żarówek. Znów poczułyśmy w sobie gwiazdorski zew. Aftav biegał wokół nas. Zaangażował do tego biegania jeszcze kilku Hindusów. Przynosili wodę, napoje, posiłki. Drzwi przyczepy niemal się nie zamykały. Na zewnątrz prażyło słońce.  Skwar dawał o sobie znać nawet w środku, mimo ustawionej na 16 stopni Celsjusza klimatyzacji.  
W przyczepie
     Na miejscu byliśmy przed południem, zatem wydawało nam się, że za moment rozpoczniemy pracę. W końcu słońce zachodzi tu koło 18-tej… Nic bardziej mylnego. Piłyśmy, jadłyśmy, spałyśmy przez kolejnych sześć godzin. Od czasu do czasu przychodzili ludzie z ekipy porobić sobie z nami zdjęcia lub po prostu się nam poprzyglądać. Bardzo nam schlebiało królewskie traktowanie i spojrzenia pełne podziwu. Ale czas mijał… W końcu zaczęłyśmy podejrzewać, że przywieziono nas tu ku uciesze gawiedzi, dla rozrywki, żeby zmęczeni filmowcy mieli swoje maskotki.
     Ściemniało się, gdy wreszcie wezwano nas na plan. Nie wiedziałyśmy nic o swoich postaciach. Na dodatek okazało się, że kostiumy są niekompletne. Są suknie i kapelusze, ale butów już do nich nie ma. W związku z tym występowałam we własnych klapkach stylizowanych na tygrysie łapy. Czułam się jak cyrkowiec. Ale nikt się ze mnie nie śmiał. Pełna powaga. Pani z zagranicy w sukience angielskiej damy w niebieskich, kąpielowych klapkach a’la tygrysie łapska… Zdjęcie wspomnianego obuwia załączam...
Obuwie angielskiej damy
  
Z kolegą z planu
     Klapałam sobie beztrosko na plan, słońce zachodziło, kiedy przypomniało się nam, że przydałby się jakiś makijaż. W końcu parno i duszno. Pot stróżkami spływał po skroniach. Z nosa kapało. Czoła świeciły jak żarówki.
Nakładanie podkładu - pełna koncentracja
     Hindusi przystali na naszą prośbę. Przydzielili nam makijażystę, ale niechętnie. Nagle zaczęło im się śpieszyć. Pan makijażysta, jakby na przekór coraz bardziej napiętej atmosferze, wydawał się naszym życzeniem zachwycony.
Zamknął się z nami w przyczepie. Przywołał kilku znajomych i rozpoczął sesję zdjęciową z nami i sobą w rolach głównych. Sadzał raz jedną, raz drugą na krześle przed lustrem i podawał aparat znajomym, żeby chwytali zgrabne ujęcia, gdy on nakłada nam podkład. Nałożył trzy warstwy, pięknie się ukłonił i zniknął.


Pan makijżysta podaje koleżance aparat, żeby postrzelała nam z nim fotki

     Praca na planie była niezapomnianym doświadczeniem. Obie miałyśmy podobne odczucia. Całość przypominała realizację szkolnego przedstawienia.





      Chaos, zamieszanie, amatorszczyzna plus przekonanie realizatorów, że właśnie tworzy się sztuka na najwyższym z możliwych poziomów.  

    
      
        Godziny mijały. Trup siał się gęsto. Co chwilę powietrze przecinał ostry okrzyk „Cut!”. W przerwach otaczał nas wianuszek fanów chcących uścisnąć rękę, strzelić sobie fotkę bądź po prostu powiedzieć „Hi!”. Nikt za bardzo nie skupiał się na naszej grze, jakby obawiano się zwracać nam uwagę bądź instruować.  Mój występ zaliczam do opłakanych, co widać zresztą na załączonych zdjęciach – w momentach dramatycznych, nie mogłam pohamować śmiechu. Bo jak tu się nie śmiać, gdy stoi się w gumowych laczkach i patrzy na facetów wymachujących drewnianymi rewolwerami, zaś nad głowami fruwa ketchup…  


Z kolejnym kolegą z planu


A tu z jeszcze jednym kolegą z planu