Wszystko zaczęło się od telefonu. Jak zwykle tutaj. Mimo że jesteśmy tu kilka tygodni, w ciągu godziny Lea odbywa przynajmniej trzy konwersacje z ludźmi powiązanymi z branżą filmową. Zakładam, że to więzy dość luźne, ale są. W każdym razie dzwonią do niej agenci i coś mówią. Mówią dużo, przekonują, podają stawki, godziny, opowiadają role do zagrania. Generalnie przedstawiają świat wielkich możliwości. Niestety niezbyt zrozumiale. Ja zawsze przysłuchuję się tym konwersacjom z uśmiechem. Wiem, że za moment padnie z ust Lei: „I’m sorry. Could you repeat?”.
Agenci, jak wielu innych Hindusów, mówią po angielsku, ale w dość specyficzny sposób. Używają pięknych, niekiedy wyszukanych słów i konstrukcji, ale łączą je z hinduską akcentuacją. Nie sposób odszyfrować, przynajmniej w pierwszych tygodniach pobytu w Indiach. Słyszałyśmy, że potem nasiąka się tym dziwnym hindish i zaczyna mówić podobnie.
Jak zwykle rozmowa Lei skończyła się prośbą o przysłanie SMS z propozycją i danymi: „Co? Gdzie? Za ile? Kiedy? Jak długo?”. Hindusi nie lubią pisać, a przynajmniej nie lubią pisać konkretnie. Słowo powiedziane nie zobowiązuje. Zawsze można powiedzieć, że się nie zrozumieliśmy. Trudniej zaprzeczyć słowu pisanemu. Zwykle targi i dopytywania smsowe pochłaniają sporo czasu. Niekiedy kontakt z drugiej strony po 15 wiadomościach po prostu się urywa, żeby pojawić się za dwa dni z nową propozycją.
Tym razem udało się dogadać szczegóły. Pieniądze do zarobienia były całkiem spore.
Zwykle nie angażuję się w aktorskie przedsięwzięcia, żeby nie czuć zażenowania i nie sprawiać przykrości tym, którzy ewentualnie byliby zmuszeni mnie oglądać. Ale perspektywa weekendu w samotności zachęciła mnie do działania. Poza tym oferta była dla dwóch kobiet w okolicach 30-tki. A to przecież my.
Wzięłyśmy taksówkę do umówionego hotelu. Gdy dotarłyśmy zgłosił się po nas niepozorny mężczyzna, niski, szczupły, z plecakiem. Swoją drogą wygląd Hindusów jest zwodniczy. Na ogół wydają się niepozorni ze względu na drobną budowę. Niezależnie od branży już nieraz miałyśmy wrażenie, że rozmawiamy z jakimś zastępcą zastępcy, a potem okazywało się, że to szef szefów. Chudy, mały i z plecakiem.
Lea-gwiazda sprawdza, czy pokój sprzątany jest z należytą starannością |
W hotelu. W tle nasz opiekun, mistrz czytania z twarzy. |
Pan Hindus coś wymamrotał. Po chwili rozdzwonił się telefon. Agent poinformował nas, że niski gość nie rozumie angielskiego, ale że się nami zaopiekuje, zapewniając nocleg i posiłki. Czy on naprawdę tak powiedział? Już samo to ze względu na hindish stało pod znakiem zapytania. A jeśli tak powiedział, to treść wydała nam się bez sensu. Niby jak ma o nas zadbać, skoro nie możemy się porozumieć?
Później okazało się, że nasz towarzysz do perfekcji opanował sztukę odczytywania mimiki. Wystarczyło spojrzeć na coś, skrzywić się bądź wydąć usta, żeby dostać to, o czym się myśli. W związku z tym miałyśmy wszystkiego pod dostatkiem, a Aftav stał się w międzyczasie naszym prywatnym fotografem.
Po chwili dołączył do nas jeszcze Amerykanin, który również został zaangażowany do pracy w filmie. Alex podczas tego weekendu sporo nam opowiedział o swoich aktorskich doświadczeniach w Bollywood. Okazało się, że kilka lat temu porzucił managerskie stanowisko w korporacji i rozpoczął przygodę z X Muzą w Mumbaju. Skończył kursy prowadzone przez hinduskie gwiazdy i teraz jeździ sobie po planach, odgrywając mniejsze i większe role.
Hotel okazał się przyjemny, a my, jak tylko dano nam klucze do pokoju, poczułyśmy się jak celebrytki. Nagle rozrywek nam się zachciało i szaleństwa po gwiazdorsku! Szkoda, że nie miałyśmy ze sobą elektrycznych gitar, żeby je sobie porozbijać o podłogę…
Nakarmiono nas, napojono, po czym poinstruowano, że musimy się dobrze wyspać – pan agent przez telefon poinstruował.
Rano pod hotel podjechał samochód terenowy. W aucie czekał na nas kierowca z nowym kolegą z Australii (na zdjęciach to ten z wąsem).
Od razu można było wyczuć, że żywotnemu pięćdziesięciolatkowi przypadła ważna rola, bo ewidentnie popadł w samozachwyt. Nie zadawał pytań. Od chwili, gdy nas zobaczył, mówił. Mówił o sobie bądź o uwielbieniu, jakim ponoć darzą go indyjscy filmowcy.
Dowiedziałyśmy się w czasie podróży, że scenariusz opiera się na faktach. Opowiada o wydarzeniach, które wstrząsnęły stanem Maharashtra (tym, w którym znajduje się Mumbaj) w 1909 roku. Zabito wówczas angielskiego gubernatora, czyli naszego znajomego z Australii.
Martwy gubernator |
Gdy dojechaliśmy, dostałyśmy do dyspozycji przyczepę, mającą być naszym tymczasowym domem. Wyglądała jak wyjęta z lat 80-tych. Zresztą prawdopodobnie była. Wewnątrz panował półmrok. Na ścianach czerwień. Pośrodku jednego z dwóch pokoi umieszczono toaletkę z półokrągłym lustrem otoczonym sznurem żarówek. Znów poczułyśmy w sobie gwiazdorski zew. Aftav biegał wokół nas. Zaangażował do tego biegania jeszcze kilku Hindusów. Przynosili wodę, napoje, posiłki. Drzwi przyczepy niemal się nie zamykały. Na zewnątrz prażyło słońce. Skwar dawał o sobie znać nawet w środku, mimo ustawionej na 16 stopni Celsjusza klimatyzacji.
W przyczepie |
Na miejscu byliśmy przed południem, zatem wydawało nam się, że za moment rozpoczniemy pracę. W końcu słońce zachodzi tu koło 18-tej… Nic bardziej mylnego. Piłyśmy, jadłyśmy, spałyśmy przez kolejnych sześć godzin. Od czasu do czasu przychodzili ludzie z ekipy porobić sobie z nami zdjęcia lub po prostu się nam poprzyglądać. Bardzo nam schlebiało królewskie traktowanie i spojrzenia pełne podziwu. Ale czas mijał… W końcu zaczęłyśmy podejrzewać, że przywieziono nas tu ku uciesze gawiedzi, dla rozrywki, żeby zmęczeni filmowcy mieli swoje maskotki.
Ściemniało się, gdy wreszcie wezwano nas na plan. Nie wiedziałyśmy nic o swoich postaciach. Na dodatek okazało się, że kostiumy są niekompletne. Są suknie i kapelusze, ale butów już do nich nie ma. W związku z tym występowałam we własnych klapkach stylizowanych na tygrysie łapy. Czułam się jak cyrkowiec. Ale nikt się ze mnie nie śmiał. Pełna powaga. Pani z zagranicy w sukience angielskiej damy w niebieskich, kąpielowych klapkach a’la tygrysie łapska… Zdjęcie wspomnianego obuwia załączam...
Obuwie angielskiej damy |
Klapałam sobie beztrosko na plan, słońce zachodziło, kiedy przypomniało się nam, że przydałby się jakiś makijaż. W końcu parno i duszno. Pot stróżkami spływał po skroniach. Z nosa kapało. Czoła świeciły jak żarówki.
Nakładanie podkładu - pełna koncentracja |
Hindusi przystali na naszą prośbę. Przydzielili nam makijażystę, ale niechętnie. Nagle zaczęło im się śpieszyć. Pan makijażysta, jakby na przekór coraz bardziej napiętej atmosferze, wydawał się naszym życzeniem zachwycony.
Zamknął się z nami w przyczepie. Przywołał kilku znajomych i rozpoczął sesję zdjęciową z nami i sobą w rolach głównych. Sadzał raz jedną, raz drugą na krześle przed lustrem i podawał aparat znajomym, żeby chwytali zgrabne ujęcia, gdy on nakłada nam podkład. Nałożył trzy warstwy, pięknie się ukłonił i zniknął.
Pan makijżysta podaje koleżance aparat, żeby postrzelała nam z nim fotki |
Praca na planie była niezapomnianym doświadczeniem. Obie miałyśmy podobne odczucia. Całość przypominała realizację szkolnego przedstawienia.
Chaos, zamieszanie, amatorszczyzna plus przekonanie realizatorów, że właśnie tworzy się sztuka na najwyższym z możliwych poziomów.
Godziny mijały. Trup siał się gęsto. Co chwilę powietrze przecinał ostry okrzyk „Cut!”. W przerwach otaczał nas wianuszek fanów chcących uścisnąć rękę, strzelić sobie fotkę bądź po prostu powiedzieć „Hi!”. Nikt za bardzo nie skupiał się na naszej grze, jakby obawiano się zwracać nam uwagę bądź instruować. Mój występ zaliczam do opłakanych, co widać zresztą na załączonych zdjęciach – w momentach dramatycznych, nie mogłam pohamować śmiechu. Bo jak tu się nie śmiać, gdy stoi się w gumowych laczkach i patrzy na facetów wymachujących drewnianymi rewolwerami, zaś nad głowami fruwa ketchup…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz