piątek, 12 kwietnia 2013

U kosmetyczki, czyli u kosmetyka (?!)

W końcu musiałam zaryzykować i wybrać się na manicure, bo ten przywieziony z Polski, zrobiony przez moją kochaną specjalistkę, Marzenkę miałam już tylko na górnej połowie każdego paznokcia. Odrostów nijak nie udawało się ukryć, choć po biurze chodziłam z rękami w kieszeniach. Mało elegancko jak na europejską business woman, za którą z całych sił staram się tu uchodzić.
Ociągałam się z wybraniem się do kosmetyczki, bo cała sytuacja „manicurowa” jest dla mnie dość intymna i zawsze głupio się wstydzę, gdy obca osoba trzyma moje dłonie i do tego im się przygląda. Dlatego lubię mieć „swoją” panią, w której towarzystwie czuję się swobodnie. I dotąd takie osoby w życiu spotkałam dwie, wspomnianą już i wspominaną z rozrzewnieniem Marzenkę z Sopotu oraz mądrą i rozważną Panią Lidię z Warszawy, która podczas wizyt częstowała mnie ukochanym czerwonym winem.
Obie te panie poprzeczkę postawiły wysoko, stąd niechęć do eksperymentów. No, ale dobra - mus to mus. Znalazłam na osiedlu gabinet i umówiłam się na wizytę. Przemiła pani w sari zapisała mnie na kolejny dzień.
Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku. Gabinecik schludny, lśniąca biel w środku, skórzane fotele dla klientów. Wielkie było moje zdziwienie, gdy pojawiłam się kolejnego dnia. Pani wyprowadziła mnie za drzwi i zabrała do innego przybytku. Otworzyła drzwi i wpuściła do środka. Czterech mężczyzn w białych koszulkach otoczyło mnie i poprowadziło na fotel. Pani zniknęła. Dziwne i absurdalne! Tyle się czyta, że w Indiach mężczyźni nie dotykają publicznie kobiet. Nawet wagony w kolei miejskiej mają przedziały z podziałem na płeć. A tu niespodzianka - pan będzie mi robił manicure. A do tego jeszcze ta moja wstydliwość. Najgorzej!   

Pan manicurzysta przystąpił do pracy z zapałem, kilku pozostałych mu asystowało, przynosząc, co chwilę nowe narzędzia pracy. Cążki, nożyczki, obcinarki, pilniki. Wszystko metalowe, co według znanych mi prawideł jest w Polsce nie do pomyślenia… No, ale to w Polsce. Tymczasem paznokcie fruwały po gabinecie, odbijając się to od nosa, to od czoła Hindusa. Co jakiś czas pan spoglądał na mnie i mówił: „Paning? Paning?”. Chwilę trwało, zanim moje zwoje się rozgrzały na tyle, żeby skojarzyć, że pan chyba chce powiedzieć „Paining?”, czyli po swojemu dopytuje, czy boli, gdy on wykonuje swoją sztukę.

 

Po pięciu minutach (dosłownie!), gdy już obciął mi paznokcie do samej skóry, wziął się za robienie masażu ajurwedyjskiego. Przez pół godziny naciskał, gładził, szczypał i poklepywał moją dłoń wraz z przedramieniem, z łokciem włącznie. Na koniec wziął ostrą szczoteczką i wyszorował mi nią palce, następnie ukłonił się pięknie i poszedł. To była usługa Regular Manicure za 250 rupii (czyli ok. naszych 15 pln). A paznokcie mam sobie pomalować chyba sama w domu. W gabinecie nie było nawet jednego lakieru. Więc chyba Irregular Manicure też nie gwarantuje malowania?!   




regular manicure w całej krasie!

paznokcie we wzorek strzępiasty

2 komentarze:

  1. Wesole i zenujace za razem, tudziez podziwiam odwagi ukazania wynikow ordinry manicure

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a czego tu sie wstydzic? samo zycie... tylko troche inne :)

      Usuń